.
NUMER 9 / LUTY 2020

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: [email protected]

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Tanzania 

Wszystko zaczęło się od tego, że chciałam spędzić urodziny na szczycie Kilimandżaro. Niestety, a może na szczęście, Jeffrey zdecydowanie nie miał ochoty na poświęcenie tygodnia z naszych wakacji na uciążliwą wspinaczkę, zwłaszcza, że nie byliśmy pewni czy z powodu choroby wysokościowej nie będziemy musieli zawrócić przed osiągnięciem celu. Zgodziłam się więc zastąpić tę część naszej podróży do Tanzanii krótką wędrówką przez góry. Okazało się później, że nawet ta eskapada nie doszła do skutku, bo deszcze rozmyły drogi tak, że nie mogliśmy się dostać do miejsca, gdzie miała się ona zacząć. Musieliśmy się więc zadowolić mniej wymagającą, jednodniową wędrówką po sawannie. 

W towarzystwie Masaja wyposażonego w strzelbę (na wszelki wypadek), posuwaliśmy się wolno wśród traw. Antylopy przemykały w popłochu, lwy (na szczęście dość daleko) wylegiwały się na słońcu, ptaki krążyły nad głowami albo szukały czegoś do jedzenia na ziemi. Co i rusz natykaliśmy się na wybielone przez słońce kości albo szczątki martwych, częściowo skonsumowanych zwierząt. W pewnym miejscu natrafiliśmy na grupę drapieżnych ptaków rozszarpujących to, co pozostawił jakiś większy drapieżnik i stado bocianów czekających cierpliwie na boku i od czasu do czasu rzucających się na dostępne resztki. Przez cały czas miałam uczucie, że jesteśmy jedynymi przedstawicielami zupełnie niepokaźnego gatunku lokalnej fauny, zagubionymi na wielkiej przestrzeni, wśród innych o wiele ważniejszych zwierząt.  Dopiero wieczorem spotkaliśmy jeszcze jednego reprezentanta rasy ludzkiej - na końcu wędrówki czekał na nas inny Masaj, który rozbił dla nas namiot i zapalił ognisko.

Resztę naszego safari spędziliśmy w sposób o wiele bardziej cywilizowany, chociaż wciąż spotykając bardzo niewielu turystów. Poruszaliśmy się po bezdrożach jeepem z kierowcą, który znakomicie znał okolice i wiedział, gdzie można spotkać najwięcej zwierząt. Noce spędzaliśmy w eleganckich namiotach - z łóżkami i łazienkami - zupełnie jak w romantycznych filmach.
Mieliśmy szczęście odwiedzić park Lake Manyara, gdzie duże grupy turystów nie mają dostępu. Płytkie, alkaliczne jezioro leżące w zagłębieniu obrzeżonym srebrzystymi depozytami soli, rośnie i kurczy się w zależności od sezonu. Tłumy flamingów, pelikanów, bocianów i czapli taplają się w wodzie, a nad nimi krążą orły i sępy. Dookoła rozciągają się trawiaste mokradła, a dalej lasy akacjowe, gdzie na gałęziach siedzi mnóstwo ptaków. Jest to chyba jedyne miejsce, gdzie można zobaczyć lwy wspinające się na drzewa.

Park jest również siedzibą słoni, żyraf, zebr, leopardów i wielu gatunków antylop.  Główną atrakcją są jednak największe w Afryce stada pawianów. Pewnie nasze antropocentryczne nastawienie sprawia, że zachowanie podobne do naszego zawsze wydaje nam się interesujące. Z przyjemnością więc obserwowaliśmy pawiany dbające o dzieci, flirtujące czy bawiące się w berka. Bawiły nas też rozmaite gatunki małp skaczących wśród gałęzi drzew. 

Najbardziej spektakularne "widowisko", którego byliśmy świadkami to wielka migracja. Każdego roku milion antylop gnu i tysiące zebr w towarzystwie innych, mniej licznych gatunków antylop wędrują 500 km podążając za deszczem w poszukiwaniu lepszych pastwisk. Oczywiście lwy, gepardy, leopardy i hieny trzymają się blisko atakując jak tylko się da. Najbardziej niebezpieczną przeszkodą jest rzeka Mara, gdzie czatują krokodyle. Nie mogliśmy oderwać wzroku od, zdawałoby się, nie kończącego się tłumu gnu i zebr biegnących w amoku, przepychając się, żeby jak najszybciej przedostać się na drugą stronę rzeki. 

Większość naszego safari spędziliśmy jednak na niekończących się stepach Serengeti, gdzie tylko od czasu do czasu widać było wyłaniające się z traw akacje albo dostojne baobaby. Godzinami obserwowaliśmy wylegujące się w słońcu lwy, chyłkiem przemykające hieny, leniwie przeżuwające żyrafy i poruszające się z wdziękiem różne gatunki antylop. Spędziliśmy prawie pół dnia śledząc mamę-geparda, która uczyła swoje małe dzieci jak polować na antylopy. Często naszą drogę blokowały ogromne stada słoni z młodymi posłusznie trzymającymi się blisko mamy. Wszędzie można było widzieć zebry - prawie zawsze w grupach. Ich paski tworzyły skomplikowane abstrakcyjne wzory. Wśród traw poruszały się dostojnie stada warthog wyglądających jak wielkie włochate dziki z ogromnymi kłami i wielkie grupy strusi. Mnóstwo ptaków szukało pożywienia w trawie albo przelatywało nad naszymi głowami. Mogliśmy podejść blisko do brzegu rzeki-mokradła, gdzie tłoczyły się hipopotamy otwierając szeroko przerażająco wielkie, różowe gęby.

Odwiedziliśmy Jezioro i Wąwóz Olduvai, gdzie znaleziono najstarsze szczątki rodzaju homo. Jest w tym coś naprawdę fascynującego, kiedy na własne oczy zobaczyć można miejsce, skąd pochodzi cała ludzkość. Dzisiaj miejsce to niewiele rożni się od innych, gdzie istnieje rzadki i cenny dostęp do wody. Patrzyliśmy więc na kolorowo ubrane kobiety robiące pranie w strumieniu na dnie wąwozu i na mozolnie wspinające się w górę osły transportujące uprane rzeczy. 
Spędziliśmy dużo czasu w Ngorongoro, największym na świecie, nie zasypanym kraterze wulkanu, który wybuchł 3 mln. lat temu. Jest on teraz odizolowaną siedzibą tysięcy wielkich zwierząt. Nie ma tam tylko żyraf i mało jest leopardów - za to mnóstwo lwów, hien (które są tam intensywnie badane), afrykańskich bawołów, czarnych nosorożców, hipopotamów, różnych antylop, zebr, łosi i gazeli. W południowo-zachodniej części krateru jezioro Magadi zamieszkałe jest przez tysiące flamingów.

Zupełnie inną Afrykę zobaczyliśmy, kiedy dotarliśmy do Zanzibaru, który po połączeniu się z Tanganiką, tworząc Republikę Tanzanii zachował na pół niezależny status. Jest to archipelag złożony z dwóch większych i kilku pomniejszych wysp, znanych jako Spice Islands, czyli Wyspy Przypraw, jako że w XIX wieku były one ważnym ośrodkiem handlu przyprawami (i niewolnikami - ale tego nie uhonorowano w nazwie). Do dziś uprawia się tam goździki, gałkę muszkatołową, cynamon i pieprz. Zatrzymaliśmy się w Stone Town (Kamiennym Mieście) uznanym przez UNESCO za zabytek światowej renomy. Zakwaterowaliśmy się w starym domu, który dawniej był siedzibą bogatego kupca arabskiego. Czuliśmy się prawie jak w opowieści z "Tysiąca i jednej nocy" w pokoju z mnóstwem starych, wymyślnych mebli i ozdobnych gadżetów o nieznanym mi przeznaczeniu. Małe, kręte schody prowadziły na nasz prywatny taras na dachu - z huśtawką i licznymi poduchami do siedzenia, Rozciągał się stamtąd widok na ozdobny dach sąsiedniej świątyni hinduskiej i dalej na miasto. Jak nazwa wskazuje Stone Town zbudowane jest z kamienia, a ponieważ jest to kamień koralowy nadaje on całemu miastu charakterystyczny czerwonawy, ciepły kolor. Gubiliśmy się wielokrotnie w labiryncie wąskich uliczek z budynkami o wpływach afrykańskich, arabskich, hinduskich i europejskich, że sklepikami, bazarami i meczetami. Odpoczywaliśmy na długich kamiennych ławkach często biegnących wzdłuż ścian tradycyjnych budynków. W czasie ulewnych deszczów ławki te służą jako chodniki. Wiele domów ma wielkie werandy z pięknie rzeźbionymi balustradami i drzwiami. Na uliczkach za wąskich dla samochodów tłoczą się rowery i motocykle i przewalają się tłumy pieszych, w większości ubranych w tradycyjnym stylu arabskim.  Bliżej wybrzeża ulice są nieco szersze, a przy nich stoją wielkie budynki historyczne: piękne pałace sułtanów, forty, kościoły i meczety. 

Nastrój znowu zmienił się kompletnie, kiedy przejechaliśmy na wschodnią stronę wyspy, żeby poleniuchować trochę w Matamwe na najdłuższej w Zanzibarze plaży. Nasz bungalow mieścił się tuż nad wodą, za małą, zbudowaną na piasku wioską. Miejsce wydawało się kompletnie puste, tylko śniadanie, jak za dotknięciem różdżki czarodzieja, pojawiło się rano na werandzie. Nieco dalej grupy kolorowo ubranych kobiet brodziły w wodzie zbierając wodorosty, które później suszyły się na długich sznurach rozciągniętych wzdłuż plaży.

Jeszcze ciekawszy był pobyt na maleńkiej wyspie Chole Mjini. Małym samolotem, w którym byliśmy jedynymi pasażerami, dolecieliśmy na wyspę Mafia. Rozklekotanym jeepem przejechaliśmy na jej drugą stronę, gdzie brodząc w wodzie dotarliśmy do małej łodzi, która dowiozła nas do celu. Na Chole Mjini jest tylko jedna mała wioska i ośrodek turystyczny prowadzony przez parę z Południowej Afryki. Składa się on z pięknego pawilonu z barem, sofami, fotelami, biblioteką i z siedmiu domków na drzewach - wszystkie z widokiem na morze. Można się do nich dostać po ścieżkach z białego piasku wijących się wśród zieleni. Dyskretnie zasugerowano nam, że powinniśmy poruszać się po terenie boso. Domki to właściwie umieszczone dość wysoko na drzewie otwarte platformy z prostymi (ale w bardzo dobrym stylu) meblami, z pościelą i detalami wyprodukowanymi przez mieszkańców wioski.

Nasz domek miał też zacieniony taras na dachu. O zmroku przed schodami do domku pojawiała się zapalona lampa gazowa. Prywatny prysznic to zbudowana z gałęzi kabina z wielkim pojemnikiem na wodę, którą można zagrzać zapalając ogień w przemyślnym małym palniku. 
 
.... Toaleta mieściła się w jeszcze innym małym pomieszczeniu i oprócz sedesu miała pięknie malowany dzbanek z wodą i miednicę. Luksusowe ręczniki dopełniały wyposażenia. Elegancka kolacja przy świecach serwowana była zawsze na dworze, codziennie w innym miejscu: w starych ruinach, na pomoście przy morzu czy pod drzewami. Można było zamówić romantyczny stolik na dwie osoby albo siedzieć z innym gośćmi przy komunalnym stole. Każda kolacja podawana była z odpowiednim winem (dziadek właściciela pierwszy sprowadził winogrona z Francji do Południowej Afryki). 

Głównym zajęciem w ośrodku jest nurkowanie. Można odbyć tam kurs i dostać uznany na całym świecie certyfikat. Jest to oczywiste, ponieważ wody otaczające Chole Mjini są częścią wspaniałego rezerwatu podwodnego. Godzinami nurkowaliśmy (nie głęboko, bo bez aparatu) czując się jakbyśmy pływali w zatłoczonym akwarium. Nigdzie indziej nie widzieliśmy takiej ilości kolorów i kształtów korali, wodorostów, ryb i innych morskich stworzeń.
 
Jednego dnia wybraliśmy się na wycieczkę do pobliskiego jeziora utworzonego z odciętego kawałka oceanu, gdzie nurkowaliśmy przepychając się wśród tysięcy meduz (oczywiście nie trujących). Odwiedziliśmy też wioskę, gdzie właściciele ośrodka wakacyjnego wybudowali szkołę, odbyliśmy krótką wycieczkę żaglówką, która wraz z załogą jest do dyspozycji gości, spędziliśmy jakiś czas na plaży na sąsiedniej, malutkiej wyspie bezludnej. 

Niezapomnianym przeżyciem była wyprawa łodzią do miejsca, gdzie lubią przebywać whale sharks (rekiny wielorybie). Kiedy pojawiały się one tuż koło łodzi wskakiwaliśmy szybko do wody próbując nurkować razem z nimi. Niesamowite wrażenie robi widok otwartej paszczy rekina tuż koło twarzy. 

Leniwe wieczory spędzaliśmy siedząc na naszym tarasie patrząc jak ogromne nietoperze owocowe, które w ciągu dnia zwisają z okolicznych drzew jak czarne worki a potem bezszelestnie zrywają się do lotu i oddalają w poszukiwaniu owoców. 

Do dzisiaj, często z rozrzewnieniem i nutką nostalgii wspominam nasz pobyt w Tanzanii. Może zasugerowałam się powiedzeniem koleżanki z Południowej Afryki, która twierdziła, że kto raz zobaczy ten kontynent, nigdy już nie pozbędzie się tęsknoty za nim, a może rzeczywiście tak jest...
 

Barbara Tołłoczko 


Barbara Tołłoczko - doktor nauk biologicznych i absolwentka Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Concordia w Montrealu. Kocha piękno w każdej postaci. Pomiędzy podróżami mieszka i pracuje twórczo w Victorii - BC. 


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: [email protected]
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ