.
NUMER 9 / LUTY 2020

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: [email protected]

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Od Pacyfiku po Atlantyk - piesza wyprawa przez Kanadę (cz. 4) 

26 marca 2015
Dzień 65 - "Chatka z drewnianych bali"

Jest pochmurno, ale nie pada i nie ma mgły. Ruszam w Góry Skaliste! Wszyscy domownicy wyszli wcześnie rano. Jednym uchem słyszałem, że około szóstej już zostałem sam. Wychodząc z domu, nie musiałem martwić się o zamknięcie drzwi. To jest Kanada. Nikt przecież nie wejdzie, szczególnie w tak małym mieście jak Golden.

Wyszedłem z miasta na Trans Canada i od razu wspinaczka. Na szczęście maszerowałem, a raczej raczkowałem po asfaltowym szlaku. Jasna cholera, to już nie są żarty. Wózek jest strasznie ciężki i nie wiem, jak przeżyję dzisiejszy dzień. "Wujek google" pokazał, że mam niespełna osiemset (!!!) metrów pod górę w dzisiejszej trzydziestokilometrowej trasie.

Patrzę za siebie i widzę miasto Golden w całej okazałości. Widok ośnieżonych gór i gęstych prawie czarnych chmur dodaje grozy całej okolicy. Przede mną widzę wąską dolinę Kicking Horse Canyon i Góry Skaliste. Po kilku kilometrach droga z szerokiej czteropasmowej zmienia się w bardzo wąską dwupasmówkę i niewiele jest pobocza. Z jednej strony drogi jest przepaść, a z drugiej klif. Cholera! Tu spadają kamienie i trzeba uważać na głowę! Czasami kierowcy nie mają szczęścia i dojeżdżają do Golden z rozwaloną szybą. Jak mnie rozjedzie ciężarówka, to też źle skończę. Dziś zobaczyłem, w jakie szambo bym się wpakował, gdybym ruszył wczoraj w tej ogromnej mgle. Nawet teraz, gdy maszeruję, to pewnie kierowcy się wkurzają, gdy mnie widzą.

Doszedłem do ciekawego zakrętu pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Jest tu tak wąsko, że ograniczono prędkość do czterdziestu kilometrów na godzinę (najniższa na całych ośmiu tysiącach kilometrów TCH). Jest to również jedno z niewielu miejsc pomiędzy oceanami, gdzie wszyscy kierowcy szczerze przeklinają. Raz, że niebezpiecznie, dwa - nie ma pobocza, trzy - po drodze idzie jakiś wariat z wózkiem i w pomarańczowej kamizelce. Kilka razy, gdy jechała na mnie wielka ciężarówka, zostawiłem wózek, odskoczyłem na bok i przytuliłem się do skalnej ściany. Uff! Przeżyłem! Gdybym się na niej rozmazał na czerwono, to moja wyprawa zapisałaby się krwawo na kartach historii, a raczej namalowała. Ja to mam poczucie humoru.

Natrafiłem też na inne ciekawe miejsce. Siedzę na kamieniu (mam przerwę) w wąskiej dolinie z małą, górską rzeką i torami kolejowymi. Mam piękny widok na ogromny most! Wysoki na sto metrów i długi na pół kilometra. Jest to pewnie raj dla samobójców i skoków na bungie (w zależności, co kto woli). Przystanąłem na chwilę pośrodku, by zrobić zdjęcia. Jest też nieodparta 
chęć, by skoczyć, ale nie warto, bo za mostem czekają mnie kolejne atrakcje. Jestem już coraz bliżej końca dnia. Nogi palą od stałego marszu pod górę. Bardzo ciężki dzień. 

Z drogi już widzę chatki! Na miejscu przywitała mnie Leah - manager całego resortu, która czekała na mnie, by dać mi chatkę na noc. Mailowo rozmawiałem z właścicielem i powiedział, że sam biegał maratony i rozumie dobrze, jaki to wysiłek. Ma żonę Polkę, a skoro jestem Polakiem, to wypadałoby pomóc. Chancellor Peak Chalets (tak nazywa się resort) to wielkie drewniane chatki, z których każda może pomieścić z dziesięć osób. Ja dostałem jedną z nich tylko dla siebie i za darmo! Normalnie właściciel bierze ponad trzy stówki za noc! Leah i kilku znajomych przyszli do mnie z obiadem i piwem, bo pomyśleli, że nie mam nic do jedzenia. Przynieśli porządny kawał mięsa, a na deser ciasto czekoladowe. Trafiłem do raju! 
 

27 marca 2015
Dzień 66 - W wielkich górach

Wczorajszy dzień skończył się przyjemnie. Dostałem dużą kolację i piwo (o wielkiej drewnianej chatce, a raczej willi nie wspominając). Do wieczora praktycznie nic nie robiłem. Siedziałem przy kominku, oglądałem jakieś filmy na laptopie, a w telewizji kanał pogodowy. Wieczorem zjadłem jeszcze jedną kolację, tym razem z paczki. Dziś podobnie ze śniadaniem, wszystko z paczki. Jak szaleć to szaleć - “zrobiłem" pierś z kurczaka z ziemniakami! Dzisiejszy dzień musi być idealny. Pali się w kominku. Na dworze koszmarna mgła, ale ma być piękne słońce!

Chatka jest niesamowita, cała wykonana z bali. Na piętrze jest duża wanna i kilka łóżek. Na dole znacznie ciekawiej - duży salon z sofą i fotelami, duży kamienny kominek na gaz oraz wielka kuchnia ze wszystkim, co potrzeba, by zrobić bankiet. Jest też jedyna prywatna sypialnia z wielkim łóżkiem, gdzie spałem. Rano długo zwlekałem z wyjściem, by rozwiało mgłę. Miałem czas na załatwienie noclegów dalej na trasie. Oto jak załatwia się bezpłatny nocleg. Zadzwoniłem do hostelu w Field, gdzie dziś zmierzam i zacząłem ich "bajerować". Jestem na wyprawie [bla, bla, bla]. Usłyszałem pytanie - "ale dlaczego mielibyśmy dać nocleg ZA DARMO?" Powiedziałem o swoim celu i swoich ambicjach, że idę trasą, którą chciał pokonać Terry Fox. Po trzyminutowym "praniu mózgu" zgodzili się przygarnąć mnie na noc! Czas ruszać! Dziękuję bardzo resortowi Chancellor Peak Chalets za gościnę! Jestem pewny, że był to jeden z tych niepowtarzalnych noclegów od Victorii, aż po St. John’s! 

 

Maszeruję od kilku minut po głównej szosie i doszedłem do zachodniej bramy parku narodowego o przyjemnie brzmiącej nazwie - Yoho National Park of Canada! Już rozumiem, dlaczego ma tak "dziwną" nazwę. Pierwsze słowa, jakie się wypowiada z wrażenia, to "Yohooo!!!" Niedaleko znajduje się wielka i masywna góra Chancellor Peak, wysoka na prawie trzy tysiące trzysta metrów (!!!). Najbardziej dech w piersiach zapiera jedna jej ściana - pionowa i wysoka prawie na kilometr!!! Przez pierwsze pięć kilometrów praktycznie wcale nie wyłączałem kamery. Robiłem masę zdjęć, a co najważniejsze, bardzo dobrych zdjęć!

Uwielbiam góry! Dla takich widoków warto przejść całą Kanadę. Miałem też swoje pięć minut radości i nawet udało mi się uchwycić ten tryumf na zdjęciu! Zrobiłem słynne (jak się potem okaże) zdjęcie z wyprawy, które jest na okładce tej książki. W sumie cała sesja fotograficzna i nagrywanie filmów zajęła mi około godziny. Zdjęcie i film dla każdego sponsora i kilku patronów medialnych. Każdy by chciał mieć zdjęcie z tego miejsca. To słynne zdjęcie zostało zrobione jako pierwsze podczas sesji fotograficznej. Po prostu rozstawiłem aparat na małym trójnogu i ustawiłem samowyzwalacz na dziesięć sekund. I udało się! Po prawej stronie widoczny jak Chancellor Peak, wysoki na ponad trzy kilometry, a po lewej Mount Vaux. Aż trudno sobie wyobrazić, że odległość między tymi dwoma szczytami to pięć kilometrów! Na zdjęciu wygląda to na dużo mniej. Dziś mogę szczerze powiedzieć, jak czuję się podczas wyprawy i przygód: "mały człowiek w wielkich górach" - idealnie oddaje to, co czuję. 

Musiałem się śpieszyć, by dojść do Field przed zmrokiem. Zupełnie inaczej maszeruje się, gdy ktoś na mnie czeka i będę spał w ciepłym łóżku - nie odczuwam zmęczenia. Dla tych, którzy by chcieli znaleźć Chancellor Peak na mapie - powinni szukać "dużego zakrętu" pomiędzy Golden i Field. Idę dalej i co chwilę patrzę na lewo i na prawo. Dookoła są wielkie pasma Gór Skalistych. Godziny mijały i byłem coraz bliżej miasteczka. Ostatnie kilometry to już bardzo obolałe nogi, ale widoki mi umilają marsz i nie myślę o bólu. Przed Field obok drogi biegały elki, czyli jelenie kanadyjskie. Całe hordy jeleni! Już widać miasteczko...

Warto napisać kilka słów o samym Field, bo jest niepowtarzalne. Kiedyś były tu głównie zabudowania kolejowe, ale z czasem utworzony został park narodowy i zmienił się charakter tego miejsca na turystyczny. Obecnie większość budynków to pensjonaty lub inne formy noclegu. Mieszka tu około stu pięćdziesięciu osób, więc nawet nie jest to miasto, lecz osada. Szczerze mówiąc, mieszkańcy są szczęściarzami, ponieważ trzeba mieć pozwolenie rządu, by tu zamieszkać i wydzierżawić teren na ponad czterdzieści lat! Field jest położone u podnóża dwóch wielkich gór, których widok zadziwia. W stylu osada nie przypomina Zakopanego czy Karpacza. Są tu domki typowo górskie, a część z nich pamięta okres gorączki złota. Wszystko jednak idealnie komponuje się z otoczeniem i można tu zapomnieć zupełnie o całym wielkim świecie. Idąc do hostelu, postanowiłem iść przez miasto okrężną dróżką, by zobaczyć jak najwięcej.

Doszedłem do Fireweed Hostel, gdzie czekała na mnie recepcjonistka i faktycznie dostałem łóżko za darmo! Widok wózka z całym sprzętem intryguje każdego. Jest to najlepszy hostel, jaki widziałem w życiu. Drewniany, nowoczesne wnętrza, dobrze wyposażona kuchnia, duży salon z kominkiem i proste sypialnie z dwoma piętrowymi łóżkami (wszystkie zajęte). Zwykle biorą czterdzieści "baksów" za łóżko! Polecam każdemu wizytę w Field i ucieczkę od cywilizacji!

Wieczorem wybrałem się do lokalnej restauracji Truffle Pigs Bistro, jedynej w Field. Budynek wygląda jak gospoda z czasów gorączki złota. Od kominka bije przyjemne ciepło. Postanowiłem zaszaleć i świętować, bo jutro wejdę już do Alberty! A co! Zamówiłem łososia dla dwóch osób i pierwszy kufel piwa. Skończyło się na dwóch, bo jutro niezwykle trudny dzień, wielki dzień!

28 marca 2015
Dzień 67 - WELCOME TO ALBERTA!!!!!!

DZIŚ WIELKI DZIEŃ!!! Pierwszy mały sukces na wyprawie i pierwszy powód do dumy jest już na wyciągnięcie ręki. Entuzjazm znikł zupełnie chwilę po tym, jak otworzyłem oczy, leżąc jeszcze w łóżku. Pada niesłychanie silny deszcz i wygląda na to, że BC chce mnie zatrzymać jeszcze jeden dzień... Boję się wychodzić z hostelu w taką pogodę, bo dziś mam wejść na najwyższy punkt podczas całej wyprawy - Kicking Horse Pass (na wysokości prawie ... tysiąc siedemset metrów!!!). Nie mam zamiaru maszerować podczas deszczu. Świętowanie we mgle, czy w deszczu nie ma sensu, skoro nie ma ładnych widoków dookoła! Trzeba czekać...

Noc była bardzo nieciekawa. Bolały mnie nogi, wszystkie mięśnie tak, że chciałem krzyczeć! Czasami czuję, że mięśnie same się kurczą i wykonuję niekontrolowane oraz chaotyczne ruchy. Odkąd opuściłem Revelstoke, bóle te każdego dnia były silniejsze... Rano, by sprawdzić stan nóg, przeszedłem się do sklepu po śniadanie (na ciepło były tylko hamburgery z frytkami...). Koło południa przestało padać. Wróciły siły. "Ryzyk fizyk" - ruszam! Gdyby pogoda nagle zaatakowała (na przykład śnieżyca, co jest możliwe w górach), to dwa kilometry przed szczytem jest jakiś hotel lub schronisko, gdzie można się schronić na noc. Prawdziwe zwycięstwo docenia się wtedy, gdy na nie ciężko się zapracuje! Bardzo serdecznie dziękuję Fireweed Hostel za bezpłatny nocleg w ciepłym łóżku. Field to wspaniałe miejsce! Moim zdaniem dorównuje Sunshine Valley, gdzie poznałem Pana Henryka.

Pierwszych kilka kilometrów za Field szedłem po płaskim terenie tuż przy brzegu jeziora. Jednak najlepsze dopiero przede mną. To, co widzę, naprawdę mnie przeraża. Jak ja mam wejść na tę górę??? Kicking Horse Pass to najwyższy punkt na całych ośmiu tysiącach kilometrów TCH. Jest tam granica prowincji oraz tak zwana Continental Divide lub Great Divide, czyli dział wodny. Na zachód od tej linii wszystkie rzeki płyną do Pacyfiku, a na wschód wszystkie płyną do Zatoki Hudsona. Definitywnie będę mógł pożegnać się z Pacyfikiem!

Wspinając się na przełęcz, trafiłem na inne ciekawe miejsce. Jest tu jeden z punktów o znaczeniu historycznym dla kraju - Spiral Tunnels. Gdy budowano kolej przez Kanadę, dużym problemem okazał się stromy zjazd z przełęczy (zbyt stromy, by pociągi mogły bezpiecznie przejechać). Wybudowane zostały spiralne tunele, by pociągi mogły wytracić wysokość w bezpieczny sposób. Ta operacja wymagała bazy blisko budowy i dzięki temu powstał obóz Field. Warto wspomnieć, że kontrakt na budowę wygrała firma założona przez Polaka, Kazimierza Stanisława Gzowskiego, jednego z najwybitniejszych inżynierów z grona Wielkiej Emigracji. Był bardzo znanym Polakiem w Kanadzie i zrealizował wiele znaczących projektów budowlanych.

Miałem szczęście zobaczyć pociąg długi na prawie pięć kilometrów zjeżdżający z przełęczy. Wił się jak wąż i wyglądał niesamowicie na zboczu góry. Wspinając się, odnalazłem hotel i schronisko kilka kilometrów przed Albertą. Zaczyna prószyć śnieg i robi się groźnie... Poczekałem pół godziny i zdecydowałem się iść dalej do Alberty. W oddali widać już granicę!

Muszę się śpieszyć, bo za mną są czarne chmury i goni mnie śnieżyca. Nie chciałbym być tu, gdy zacznie padać! GPS pokazuje tylko kilkaset metrów do nowej prowincji! Już widzę znak witający w Albercie i parking, gdzie eksploduję z radości! Jeszcze kilka kroków!!!!!!

Trzydzieści, dwadzieścia dziewięć, dwadzieścia osiem, [...], TRZY, DWA, JEDEN...

HURRAAAA!!!! WIELKA RADOŚĆ!!!! Przeszedłem wielką i górzystą Kolumbię Brytyjską!!! Oficjalnie mogę powiedzieć, że jestem w prowincji... ALBERTA!!!

 

DOSZEDŁEM DO ALBERTY!!! HURRAAAAA!!! Skaczę z radości i krzyczę wniebogłosy! Przeszedłem przez całą Kolumbię Brytyjską i tym samym "zaliczyłem" jedną z dziesięciu kanadyjskich prowincji! Jestem najlepszy! Jestem cholernie dumny z siebie, bo wiem, jak trudny był to okres i ile problemów musiałem rozwiązać. Każdy dzień był wyjątkowy. Poznałem wiele ciekawych osób, czego się nie spodziewałem, gdy leciałem do Victorii! Co za dzień! Nowa prowincja i najwyższy punkt na całej trasie aż do St. John’s. HURRAAA!!!! ALBERTA!!!!

Spoglądam w stronę Kolumbii Brytyjskiej i widzę wielką ciemną chmurę. Nadchodzi śnieg i nie chciałbym być w drodze, gdy to monstrum uderzy. Czas zrobić zdjęcia i filmy, by uwiecznić tę radość! Chciałem zrobić zdjęcie, jak skaczę z radości i męczyłem się z tym dziesięć minut. Problemem był wiatr, który za każdym razem, gdy stawiałem aparat czy kamerę, zawsze je przewracał. Akurat wtedy, gdy chciałem skakać, zrobiłem się sztywny z zimna i ze zmęczenia. Miałem problem, by oderwać się od ziemi i wysoko skoczyć!

Idę dalej. Kierowcy, widząc mnie, machali i trąbili przyjaźnie. Byli nawet tacy, którzy otwierali okna i krzyczeli "brawooo!!!!!!". Coś pięknego! Gdy widzieli mnie na drodze z całym ekwipunkiem, domyślali się, że to jakaś większa wyprawa. Już pada śnieg i nieźle wieje. Wyjąłem gogle, by widzieć cokolwiek i jeszcze jedną bluzę. Coraz bliżej Lake Louise. Niedługo później, gdy jeszcze schodziłem z przełęczy, okazało się, że zamieć jest na prawo od autostrady i idzie nad góry. Przez chmury prześwitywało słońce i tuż przede mną pojawiła się tęcza!!! Zawsze to jest miły widok i super nagroda w tym wspaniałym dniu!

O zachodzie słońca doszedłem do hostelu w Lake Louise. Ludzie w recepcji byli mną zafascynowani! Chcieli mi dać darmowy pokój, ale manager był poza miastem, więc nie chcieli mu podpaść. Jest to ogromny hostel i jest tu pewnie setka gości. Recepcjonistka dała mi pokój  czteroosobowy, w którym miałem być sam i gwarantowała, że nikogo mi nie dokwateruje. Dobrze, że będzie trochę prywatności. Wszyscy zrobili sobie ze mną pamiątkowe zdjęcia. Jestem cholernie głodny i o dziwo, prawie wszystko w mieście jest zamknięte. Co robić?

Wychodzę z pokoju i idę do centrum po jakieś jedzenie. "Heniu, czy zamknąłeś samochód?" - usłyszałem na schodach. Polacy! Jak miło spotkać rodaków i usłyszeć język polski! Była to czwórka Polaków z Edmonton, którzy przyjechali tu na tydzień na narty i relaks. "Słyszeliśmy ostatnio w polskim radiu w Edmonton o Polaku, który wyruszył pieszo przez Kanadę". Tak, to ja! To niezwykle miłe uczucie spotkać ludzi, którzy już słyszeli o mojej wyprawie! Po kilkuminutowej rozmowie, już na pożegnanie usłyszałem, że mizernie wyglądam i otrzymałem solidne wsparcie finansowe. Cytuję "to od nas wszystkich na ogromny obiad, bo coś mizernie wyglądasz". Bardzo dziękuję za wsparcie! Miło, gdy wszyscy mi pomagają dojść do mety!

Tragedia! Wszystko jest zamknięte. Sklep spożywczy, restauracje, bary i nawet niektóre stacje benzynowe! Co się dzieje? Przecież to jedno z najbardziej znanych miejsc na kontynencie. To miejsce, które nie powinno spać! Na całodobowej stacji benzynowej kupiłem makaron i sos do spaghetti oraz kilka mrożonych panzerotti... Wczoraj była wielka uczta, a dziś głodówka...
 

Jakub Muda 


Jakub Muda - podróżnik, który przebył pieszo Kanadę od Pacyfiku po Atlantyk. Autor książki - dziennika: "500 dni..."  Książka z wyprawy dostępna na stronie: https://500dni.com


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: [email protected]
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ