| Życie zwielokrotnione
(cz. 8)
Ad futuram rei memoriam
W kolejnej odsłonie cyklu "Życie
zwielokrotnione" Krzysztof Jagielski prowadzi nas przez czas młodości -
pełen zapału, buntu i niepewności. Wracają wspomnienia z Poznania roku
1956, gorących dni powstania i pierwszych prób odnalezienia własnego miejsca
w świecie. Autor, z właściwą sobie szczerością i ironią, opowiada o młodzieńczych
marzeniach, literackich ambicjach i realiach życia w powojennej Polsce.
To opowieść o dojrzewaniu w cieniu historii - i o pasji, która pozwalała
przetrwać.
Tuż przed Powstaniem Poznańskim Magdalena,
po zdaniu matury, wyjechała do Szczecina, do rodziców. Codziennie porozumiewaliśmy
się listami. Trudno było o grosze na znaczki, a co dopiero na rozmowy telefoniczne.
Te i inne listy wypełniają dziś pokaźną, drewnianą szkatułkę - zaplombowaną
i zdeponowaną u mojego syna Tomasza, z surowym poleceniem, że może ją otworzyć
dopiero po mojej śmierci.
Dwudziestego ósmego czerwca 1956
roku, w dniu moich urodzin, byłem świadkiem pierwszego zbrojnego powstania
przeciwko bolszewikom. Historia ta jest znana, udokumentowana i opisana,
ale w maleńkim ułamku i ja ją współtworzyłem. Byłem na Młyńskiej podczas
szturmu na więzienie, podążałem w tłumnym pochodzie pod gmach Urzędu Bezpieczeństwa,
przyglądałem się próbom jego zdobycia. Widziałem butelki z benzyną lecące
w okna, słyszałem wymianę strzałów karabinowych. Patrzyłem na zniszczoną
radiostację zagłuszającą, uczestniczyłem w manifestacji na placu przed
Uniwersytetem Poznańskim, widziałem zdobycie Komitetu Wojewódzkiego PZPR.
Krzyczałem "Niech żyje wojsko polskie!", gdy żołnierze z kolumny samochodowej
zmieszali się z tłumem i poparli powstanie. Widziałem kolumny czołgów otaczających
gmach UB przy ulicy Kochanowskiego.
Wtedy zorganizowałem budowę barykady
z wagonów tramwajowych, które poprzewracaliśmy, by - jak mi się wydawało
- uniemożliwić czołgom wyjazd do miasta. Niestety, z marnym skutkiem. Wspomnę,
że na tzw. Studium Wojskowym szkolono nas, studentów, na czołgistów. Moi
koledzy zdali wyśmienicie egzamin - sprawnie poruszali się jedynym "zdobytym"
czołgiem. Niestety, był nieuzbrojony. Byłem świadkiem salw karabinów maszynowych
oddawanych z czołgów w gęsty tłum ludzi. Musieli być zabici i ranni.
Nie będę ukrywał - miałem pietra.
Tym bardziej, że w prasie czytałem oświadczenie Cyrankiewicza, iż "wrogom
Polski Ludowej poobcina się ręce". Pisano o bandach chuliganów przewracających
tramwaje i niszczących mienie robotników i chłopów. Zaliczyłem więc co
się dało na uczelni i pojechałem do Magdaleny, do Szczecina, na wakacje.
Tam, czując się bezpiecznym bohaterem,
opowiadałem głośno o swoich "wyczynach". Skutek był taki, że (już po moim
powrocie do Poznania) starający się o Magdalenę niejaki pan M. zakapował
mnie w UB - z dziwnym jednak skutkiem. Magdalenę i jej ojca wzywano do
tej ponurej instytucji i ostrzegano, by nie zadawali się z takim jak ja
przestępcą. "Jest tylu porządnych obywateli" - usłyszeli. Sprawa była jasna.
Przeniosłem się, naiwnie przypuszczając,
że mnie nie znajdą, z Politechniki Poznańskiej do Szczecińskiej. Poza tym
Magdalena dostała nakaz pracy w bibliotece Domu Marynarza i zatrudnienie
na pół etatu.
Ale jakże się uczyć, gdy w Budapeszcie
trwało drugie - po poznańskim - powstanie, gdy w Polsce władzę obejmował
Gomułka i wierzyliśmy, że przegoni Ruskich. Zapachniało odwilżą. Powstawały
studenckie piwnice, zespoły teatralne. Znowu mnie nosiło. Czynnie współtworzyłem
klub "Pinokio" z kabaretowym zespołem "Pimpuś" - efemerydę o, niestety,
kiepskim poziomie artystycznym.
Początkowo mieszkałem u rodziców
Magdaleny, oczywiście w osobnym pokoju. Jednak i oni - poczciwi, mili ludzie
- znosząc cierpliwie moją abnegację do kwadratu, w końcu delikatnie poprosili,
bym się wyniósł. Gdyby nie pech, prawdopodobnie ukończyłbym studia, ale...
wylali mnie.
Zostałem bez grosza, bez mieszkania.
To był najgorszy okres mojego życia. Wspominam go z mieszanymi uczuciami.
Ratowała mnie Magdalena, ale jej skromna pensja ledwie starczała na najpotrzebniejsze
wydatki. I ona traciła powoli cierpliwość. Los jednak uśmiechnął się do
mnie - zatrudniono mnie jako budowlanego inspektora technicznego w Miejskim
Zarządzie Budynków Mieszkalnych. Wynagrodzenie było głodowe, ale mogłem
opłacać wynajęty pokój u pani Paczyńskiej na ulicy Wielkopolskiej. Dorabiałem,
malując kartki świąteczne i sprzedając je na ulicy. Wreszcie mogłem kupić
sobie nowe buty, a Magdalenie zimowy płaszcz.
Mimo różnych perturbacji - niedojadania,
dziurawych butów i znoszonej odzieży - muza natchnienia mnie nie opuszczała.
Pisałem wiele historyjek, spłodziłem dwa pełne scenariusze filmowe: komedię
pomyłek z niemowlakami i przygody amerykańskiego turysty w socjalistycznej
rzeczywistości. Jakże byłem naiwny, myśląc, że ktoś nakręci z tego filmy!
Współpracowałem też z Polskim Radiem
Szczecin, z wesołą, choć - nie ukrywam - dość kretyńską audycją Radio Kuter.
Redaktor prowadzący zagarniał trzy czwarte wynagrodzenia, parafrazując
"Pana Tadeusza" na... nie pamiętam co. My, kilku autorów skeczów, zadowalaliśmy
się resztkami. Mimo to dostawałem parę złotych - raz nawet trzysta, gdy
Magdalena zarabiała miesięcznie czterysta.
Wydawało się, że mogę się literacko
rozwinąć i może nawet utrzymywać z pisania. Nie byłem jednak aż tak beznadziejny,
by tracić poczucie rzeczywistości. Poziom tej audycji był poniżej przyzwoitej
grafomanii. Nie chciałem jej autoryzować swoim nazwiskiem - i wycofałem
się.
Przypuszczam, że miałem szansę na
rozpoczęcie kariery literackiej. Wystarczyło tylko - jak to wtedy bywało
- "polizać" kilka właściwych tyłków. Dziś pewnie przeżywałbym renesans
swojej socjalistycznej twórczości, jak wielu drani z tamtego okresu.
Za sukces mogę uznać powodzenie w
konkursie na nowelę filmową o zadanym temacie, ogłoszonym przez Sztandar
Młodych. Film nosił tytuł Ostatni strzał - socjalistyczna chała, nie warta
funta kłaków. Ale znalazłem się w dziesiątce wybranych spośród ponad dziewięciuset
uczestników, w tym zawodowych dziennikarzy i pisarzy. Miałem więc talent
- tylko nikt mnie w tym nie utwierdził. Pisząc do szuflady, zmarnowałem
pióro.
Do dalszej, bardziej szczegółowej
części mojego życiorysu, obejmującej lata 1959-1983, odsyłam do książki
"Za burtą legendy", publikowanej na stronie internetowej: Jagielski.com.pl
Tu jedynie hasłowo zaznaczę najważniejsze
wydarzenia, które uważam za godne zapamiętania:
Ślub z Magdaleną - Szczecin, 23 czerwca
1958 roku.
Narodziny syna Tibora - 13 stycznia
1959 roku.
17 października 1959 roku - przyjęcie
do pracy w Polskiej Żegludze Morskiej, w załogach pływających, na stanowisku
pomocnika stewarda. To wtedy poznałem normalny, inny niż komunistyczny
świat!
Po ukończeniu kursów na pełnego stewarda
i kucharza oraz po zdaniu egzaminu państwowego otrzymałem dyplom oficerski
- intendenta III klasy. Na tym stanowisku pracowałem do rozwiązania umowy
o pracę w maju 1983 roku.
4 lipca 1965 roku rodzi się Tomasz,
drugi syn.
Latem następnego roku małym samochodzikiem
Zastawa 600, udając się na wakacje do Złotych Piasków w Bułgarii, przejeżdżamy
przez Węgry. Zakochuje się w tym uroczym Kraju. Miłość trwa do dziś.
Krzysztof Jagielski - pisarz,
członek Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie - Londyn, działacz ZZ "Solidarność"
w Szczecinie.
POPRZEDNIE
CZĘŚCI
|