| Emigracyjne drogi - Kanada
(cz. 24)
Wkraczamy w życie...
Basia wyjechała na tydzień na konferencję
naukową do Halifaksu, a my zostaliśmy sami w jej mieszkaniu - z dwojgiem
jej dzieci i naszymi dwojgiem. Od tej chwili byliśmy zdani wyłącznie na
siebie, próbując odnaleźć się w nowym, wciąż obcym świecie.
Wielka sieć sklepów spożywczych Steinberg,
której filia znajdowała się tuż obok i gdzie zwykle robiliśmy zakupy z
Basią, niespodziewanie ogłosiła strajk. Nie wiedzieliśmy, gdzie zaopatrywać
się w najpotrzebniejsze artykuły i nie przepłacać. Za radą Kuby pojechaliśmy
autobusem na ulicę St-Laurent, by znaleźć duży i podobno tani sklep spożywczy
o nazwie Warshaw. Nazwa brzmiała jak "Warszawa" - i mieliśmy cichą nadzieję,
że może rzeczywiście ma z nią coś wspólnego.
St-Laurent okazała się długim na
kilka kilometrów ciągiem gęsto upchanych, maleńkich sklepików etnicznych,
pełnych towarów sprowadzanych z najdalszych zakątków świata. Przechodziliśmy
przez dzielnice chińskie, hinduskie, arabskie, afrykańskie, a także biedniejsze
europejskie. Było tam nawet polskie biuro podróży, w którym rządziła wszechwiedząca
pani Zosia - później się z nią zaprzyjaźniliśmy. Sama ulica stanowiła swoisty
fenomen, a zarazem atrakcję turystyczną: można tam było kupić niezwykłe
towary z importu w zaskakująco niskich cenach.
Wówczas jednak Joleczka czuła się
w tym wszystkim zupełnie zagubiona. Nie znała ani towarów, ani ich jakości
czy wartości. Oszołomił ją chaos tego jarmarcznego piękna (a może brzydoty)
i krzykliwy zgiełk ulicy.
Kiedy wreszcie dotarliśmy do sklepu
Warshaw, czekał ją kolejny szok. Jarzyny, owoce, mięsa, ryby, pieczywo,
mąka, cukier, kasze, nabiał - wszystko było wystawione w olbrzymich ilościach,
byle jak, bez ładu, na stołach i półkach. Pod nimi walały się rozdeptane
liście i zgniecione owoce. Po Wiedniu, z jego uporządkowanymi, lśniącymi
sklepikami, ten widok był dla niej wstrząsem. Wydawało się, jakby przez
ten sklep przeszło nie jedno stado słoni, lecz cały tabun.
Obok Warshaw mieścił się tani sklep
odzieżowy Rossi. Gdy Joleczka zajrzała do środka, tylko westchnęła z rozpaczą:
- O Boże, gdzie ja się znalazłam...
w jakim my kraju jesteśmy
Z zaciśniętymi ustami weszła do środka
i z widocznym obrzydzeniem zaczęła grzebać w stosach byle jak porozrzucanych
ubrań.
Notka z przyszłości:
W następnych latach poznaliśmy
wiele innych miejsc - eleganckich butików, galerii handlowych, przestronnych
i pięknych. Wtedy jednak nie mieliśmy o nich pojęcia, a nawet gdybyśmy
mieli, nie byłoby nas na nie stać. Z czasem i sama ulica St-Laurent się
zmieniła - wypiękniała, nabrała stylu i spokoju. Ale tamtego dnia, w tamtym
czasie, właśnie to zobaczyliśmy i to zapamiętaliśmy jako symbol Montrealu,
a może i całej Kanady.
Na domiar złego moja obiecana praca,
ta która miała nam zapewnić start, nie doszła do skutku. Jak przewidział
Tom Green - mój dawny dobroczyńca i przyszły, "na papierze" pracodawca
- jego firma upadła i już nie istniała.
Joleczka coraz gorzej znosiła te
kolejne niespodzianki. Była przygnębiona, rozdrażniona, zamykała się w
sobie, czasem wybuchała z bezsilności. Patrząc na Montreal jej oczami i
ja zacząłem czuć się tu nieswojo. Wszystko, co jarmarczne, tandetne, zaczęło
mnie razić. Coraz silniej czułem ciężar odpowiedzialności - i winy - że
to ja ją tu sprowadziłem i że może ją unieszczęśliwiłem.
Musiałem coś zrobić, bo traciłem
energię i wiarę - właśnie wtedy, gdy najbardziej były potrzebne, by stworzyć
nam tu nowe, normalne życie. Doszło między nami do poważnej rozmowy. Wręczyłem
Joleczce nasze austriackie dokumenty i świeżo wyrobione paszporty kanadyjskie.
- Może to był błąd, że zdecydowałaś
się ze mną tu przyjechać - powiedziałem zmęczony. - Może powinnaś była
zostać w Austrii. Ja już tam nie wrócę. Ale jeśli ty chcesz, możesz.
Jeśli zostajesz, to proszę pomóż
mi, pracujmy nad tym razem, by nam tu było dobrze. Ale jeśli rzeczywiście
nie możesz tu wytrzymać, jeśli nie widzisz szans na to by Kanadę polubić
i się tu odnaleźć, to wracaj do Wiednia, gdzie jeszcze jest nasze mieszkanie,
jeszcze wszystko możesz odwrócić.
Joleczka zdecydowała się zostać.
Zacięła się w sobie, milczała, ale robiła wszystko, by nasze życie miało
choć pozory normalności. Czułem jednak, jak bardzo czuła się obca i samotna
- z niejaką ledwie pociechą bliskości Basi i garstki przyjaciół z Polski.
Pierwsze Boże Narodzenie w Kanadzie
Święta spędzaliśmy już w naszym własnym
mieszkaniu przy Abelard.
Joleczka odkryła sklep Old Europe,
w którym - jak powiedziała - znalazła wszystko, czego potrzebowała, by
przygotować nasze "normalne" święta. Nie mogło zabraknąć makowca, sernika
ani karpia. Po tego ostatniego wysłała mnie do sklepu rybnego Waldman,
niedaleko St-Laurent - ponoć jedynego miejsca w Montrealu, gdzie można
było kupić prawdziwego karpia. Kazała mi przy tym dopilnować, by był śnięty
- wciąż pamiętała tego z Wiednia, który skakał jej na patelni.
Miałem też zdobyć choinkę. Pojechałem
z Hanavi na rynek Atwater - w samą wigilię, by skorzystać z przecen. Nie
znając się na drzewkach, kupiliśmy zamiast świerku czy jodły... małą, rozłożystą
sosenkę. Gdy Joleczka ją zobaczyła, była zgorszona:
- To świętokradztwo! Sosna na Boże
Narodzenie?!
Na szczęście jej pomysłowość i zmysł
estetyczny sprawiły, że nasza "świętokradzka" choinka szybko stała się
piękną ozdobą. Joleczka śmiała się potem, że wyglądała jak ciocia Stasia
- mała i okrągła.
Wieczorem, gdy zapłonęły świece,
a w oknach odbijał się blask lampek, zapach sosenki zmieszał się z aromatem
barszczu, pasztecików i pierogów, które Joleczka przygotowała z niezwykłą
starannością - jakby chciała tym smakiem przywołać wszystko, co zostawiła
za oceanem.
Dzieci śmiały się, śpiewaliśmy kolędy,
a przez chwilę wydawało się, że czas się zatrzymał - jakbyśmy byli jednocześnie
tu i tam, w naszym dawnym świecie.
Było skromnie, inaczej, ale prawdziwie.
I choć za oknem nie dźwięczały polskie dzwony, wiedzieliśmy, że to Boże
Narodzenie - nasze pierwsze w Kanadzie - na zawsze pozostanie w pamięci
jako początek czegoś nowego.
Tak zaczynało się nasze kanadyjskie
życie - trudne, pełne tęsknoty, ale zbudowane na nadziei i wierze, że każdy
początek, nawet ten najcięższy, niesie w sobie ziarno przyszłego domu.
Jan Duniewicz - magister
inżynier, doradca międzynarodowy w biznesie, przywództwie i transformacji
osobistej.
POPRZEDNIE
CZĘŚCI |