Emigracyjne drogi (cz.20)
Przyjazd
Włady (maj-czerwiec 1982)
Gdy tylko poczuliśmy
się lepiej finansowo, zaprosiliśmy do nas do Wiednia Władę, mamusię Joleczki.
Mogliśmy wreszcie przyjmować takiego gościa bez wstydu, że zrobiliśmy z
naszym życiem, to co przysłowiowy stryjek, który "zamienił siekierkę na
kijek". Mieszkanie było w pełni umeblowane, upiększone przez Joleczkę obrazami
i bibelotami. Na balkonie już rozkwitały zasadzone przez nią kwiatki. Mieliśmy
nawet dobry używany telewizor, który dostaliśmy w prezencie od znanego
nam od niedawna Michaela, który przywiózł nam go mimo naszych protestów,
bo nie rozumiał, że ktoś może nie chcieć telewizji w domu. W efekcie nie
było to takie złe, bo oglądając filmy i wiadomości wprawialiśmy się wszyscy
w lepszym rozumieniu austriackiego świata i języka niemieckiego.
Dzieci oczekiwały
Babci z wielką niecierpliwością i wysyłały jej malowane kredkami obrazki.
Na jednym z nich 4-letni już Krzyś chwalił się, że potrafi narysować "1"
(jedynkę) i zrobił to w dwóch wersjach (wiedzieliśmy, że to jedynka, bo
nam to powiedział). Namalował również dla Babci swego życiowego bohatera
supermana (przez jakiś czas wierzył, że to ja jestem supermanem i chwalił
się tym swoim kolegom, chociaż go prosiłem, by nikomu o tym nie mówił).
Potem, kiedy dowiedział się prawdy, głęboko się do mnie rozczarował i trochę
zostało mu to do dziś.
6-letnia zaś
Magunia, w oczekiwaniu na Babcię napisała dużymi literami po polsku: "Babciu
pszyjeć czekamy na cibię, pszyjedźmy po Ciebie na lotnisko. Cieszemy sie
że w krútce bendziesz z nami, bedziemy chodzic na spacery doparku, mamy
dla ciebi niespodzianke, babciu bedziesz spaya w naszym pokoju, mamy duzo
mebli w domu. Magunia." Musiało to być z lekka sterowane przez Joleczkę,
bo użyła takich trudnych słów jak "w krútce".
Kiedy Włada
przyleciała na lotnisko Schwechat w Wiedniu, czekaliśmy na nią z podekscytowanymi
dziećmi, które, gdy tylko ją zobaczyły rzuciły się na jej powitanie. Magunia
przylgneła do jej spódnicy a Krzyś zatrzymał się w ostatniej chwili próbując
zachować godność. Włada przywiozła Krzysiowi w prezencie walizeczkę Majsterkowicza
ze Składnicy Harcerskiej, którą później pokazywał z dumą swoim kolegom
i był gotów naprawiać wszystko to, co się wokół dało (musieliśmy go mieć
stale na oku). Magunia dostała polski kalendarz i książki dla dzieci, a
my polskie leśne suszone grzyby, niedostępne w Austrii, czerwony barszcz
błyskawiczny, lubczyk (dla Joleczki, by mnie jeszcze bardziej rozkochać),
dziurawiec, trochę polskich lekarstw oraz kilka ulubionych książek z naszej
pozostawionej w Polsce biblioteki.
Pierwsze dni
i weekend i spędziliśmy bardzo sympatycznie. Opowiadaliśmy sobie historie
i przygody życiowe wypełniające przerwę czasową od naszego wyjazdu z kraju,
chodziliśmy na spacery po okolicznych ulicach, zachodziliśmy do butików
wypełnionych do przesytu towarami.
W ciągu następnych
tygodni, ja byłem nieustannie w pracy, a Joleczka zajmowała się domem,
dziećmi i coraz bardziej wymagającą Władą. Już w następny weekend, gdy
byliśmy znowu wszyscy razem i zapragnęliśmy pokazać Władzi trochę Wiednia,
Krzyś zrobił się akurat marudny, nie chciał nigdzie iść i głośno oponował
wszelkim propozycjom. Magunia, która przeciwnie chciała iść na wycieczkę,
głośno wyrzekała na Krzysia. Włada przejęła na siebie humor Krzysia i zaczęła
również okazywać swoje poirytowanie, obracając je w krytykowanie Joleczki
i mnie, w rodzaju: "Jak wy wychowujecie wasze dzieci", "one są źle wychowane,
marudne, ciągle się kłócą", "dlaczego czegoś z tym nie zrobicie", "ja już
nie chcę nigdzie iść", "po co mi ten Wiedeń, po co mi to zwiedzanie". Joleczka,
która zajmowała się nimi bez chwili wytchnienia cały tydzień i była właśnie
w kuchni w trakcie przygotowywania obiadu dla całego towarzystwa, potrzebowała
skupienia (bardzo niebezpiecznie jest wtedy wchodzić Joleczce w drogę),
zaczynała mieć dość tych jęczących, krytykujących malkontentów i dorzuciła
też coś gniewnego. To jeszcze bardziej pogorszyło sytuację i zrobiła się
burza.
Ja, po całotygodniowej
intensywnej pracy o wydłużonych godzinach, oczekiwałem raczej miłego, spokojnego
weekendu. Gdy zobaczyłem co się dzieje, próbowałem się schronić do sypialni
i uspokoić moje już podrażnione nerwy, ale Włada wyproszona z kuchni przez
rozgniewaną Joleczkę, podążyła za mną. Miała zmierzwione włosy, jej oczy
miotały złe błyski, wyrzucała swoje złości na mnie: "dlaczego ona się tak
denerwuje, przecież ja tylko mówię co widzę i co słyszę" (...) "ja niepotrzebnie
tu przyjechałam" (...) "nikt mnie tu nie chce, wszystkim tylko przeszkadzam".
Krzyś pojękiwał, Magunia go strofowała, z kuchni dobiegały nerwowe trzaskania
garnkami.
Zaledwie zaczął
się ten dzień, a ja już poczułem się potwornie zmęczony, narastała we mnie
złość a jednocześnie świadomość beznadziei i tego, że sytuacja z Białegostoku,
kiedy podobne konflikty stanowiły codzienność, znowu się powtarza, że przechodziliśmy
już przez to tyle razy i nic się nie zmieniło. Wiedziałem także, że te
moje reakcje, moja złość nic tu nie pomoże. Usiadłem na kanapie, nic nie
mówiłem, przykryłem twarz dłońmi i zacząłem się modlić bezgłośnie i bez
słów. Włada przysiadła obok mnie i mówiła i mówiła, a ja się modliłem i
modliłem, Wyciszyłem się zupełnie i oddałem się Woli Stwórcy, to było dla
mnie jedynym oczywistym panaceum, którego z wolna się uczyłem w sytuacjach,
z których nie widziałem wyjścia.
Naraz wszystko
ucichło: gderanie Włady nad moją głową, marudzenie dzieci i stukanie garnków
w kuchni. Zrobiła się zupełna cisza. Ostrożnie podniosłem głowę i spojrzałem
na Władę. Siedziała wyprostowana, jej oczy były zupełnie spokojne, przyglądała
mi się z zaciekawieniem.
- Co robisz?
- spytała, jakby nigdy nic.
- Modliłem
się - odpowiedziałem po prostu.
- Acha - odrzekła
Włada takim tonem, jakbym odpowiedział "a zdrzemnąłem się na chwilę...".
Było to dziwne,
Włada wyglądała tak, jakby nic się przed chwilą nie działo, nic się nie
stało, jakby wszystko było w zupełnym porządku.
- To co myślisz,
Janie? - spytała normalnym tonem - To, skoro Joleczka przygotowuje obiad,
to może ja bym nakryła do stołu?
Zabrała się
do działania. Joleczka przyjęła to naturalnie i już wkrótce siedzieliśmy
przy stole, jak kochająca się harmonijna rodzinka. Po obiedzie udaliśmy
się metrem na Reumannplatz, by pójść z Babcią Władzią na najwspanialsze
na świecie lody u Tichy'ego i potem do centrum miasta, by jej pokazać najpiękniejszą
na świecie katedrę Stephansdom.
Włada była
u nas jeszcze miesiąc. Udało nam się jeszcze zrobić wycieczkę do Podersdorfu
i odwiedzić naszych przyjaciół Kaintzow, Kristel i Georga.
Do końca swego
pobytu wszyscy kochaliśmy Babcię Władzię i Babcia Władzia kochała nas wszystkich.
Tak to zaczęła się trzecia faza, nareszcie bezkonfliktowa, w naszych stosunkach
z Władą...
Jan Duniewicz
Jan Duniewicz
- magister inżynier. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i transformacji
osobistej.
POPRZEDNIE
CZĘŚCI
|