.

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: kontakt@panoramanews.org

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Na rozstajach życia...

Fragmenty książki Beaty Gołembiowskiej "W jednej walizce" - polska arystokracja na emigracji w Kanadzie.
 
.... Stanisław hrabia Siemieński - Urodziłem się w 1922 roku w Krakowie, gdzie mój ojciec służył w 2-gim Pułku Lotniczym. W 1923 roku przenieśliśmy się do Pawłosiowa pod Jarosławiem, do majątku mojej babki, Zofii Siemieńskiej z Tarnowskich, a stamtąd tego samego roku do leżącego 60 km od Lwowa majątku Magierów. Zamieszkaliśmy w pałacu o nazwie Zamek, który był rzeczywiście XVI-wiecznym, obronnym zamkiem, należącym podobno do króla Jana Sobieskiego. 

Beata Gołembiowska - Niewielu ludzi spędziło dzieciństwo w zamku...

S.h.S. - Moje dzieciństwo było bardzo dobre! Razem z młodszą o dwa lata siostrą Marysią bawiliśmy się z dziećmi rządcy i córką służącej. Czasami płataliśmy dorosłym figle. Podczas imienin mojej matki, na które zjechało mnóstwo gości, ubraliśmy kukłę w mamy niebieski szlafrok i posadziliśmy na sedesie w łazience. Przez kilka godzin goście wchodzili, przepraszali i wychodzili. 
W końcu odkryto nasz podstęp, ale nie byliśmy ukarani, bo kawał był dobry. Wychowywani byliśmy w dyscyplinie. Raz dostałem lanie od ojca, ale wolałem to niż stojąc na baczność wysłuchiwać morałów, którymi bardzo się przejmowałem. Matka była łagodniejsza.

B.G.- Jak wyglądał Pana dzień powszedni?

S.h.S. - Wstawało się o siódmej rano na śniadanie. Lekcje zaczynały się o ósmej, trwały do jedenastej, potem było drugie śniadanie, znowu lekcje, o pierwszej obiad, po obiedzie spacer, o piątej podwieczorek, potem odrabianie lekcji. Przed ósmą kolacja, a potem spać. Rodziców (hrabia Jan Siemieński i hrabina Natalia z domu Tyszkiewicz) widywaliśmy rzadko i zajmowały się nami opiekunki. Jedną zapamiętałem szczególnie, bo była zwariowana na punkcie spacerów. Wstawała o piątej rano, szła 10 km do Rawy Ruskiej na mszę, wracała o jedenastej by wygonić nas na spacer następne 6 km. Schudliśmy bardzo i lekarz orzekł przemęczenie. Rodzice wydalili opiekunkę, a gdy zatrudnili jej następczynię, zadaliśmy jej z miejsca pytanie - "czy pani lubi chodzić na spacery?" Odpowiedziała "tak" i za to ją znienawidziliśmy. Na szczęście nie przesadzała jak ta poprzednia. Mieliśmy też Francuzkę, która się strasznie u nas nudziła. Moim ulubionym nauczycielem był pan Niżankowski, który później był sekretarzem Zdzisława i Artura Tarnowskich w Dzikowie. Uczył nas grać w tenisa, a także wymyślał przeróżne ćwiczenia. Nazywaliśmy go trzykolorowym kotem, gdyż miał rude wąsy i czarne włosy z siwym pasem.

B.G. - Jak wyglądał Zamek?

S.h.S. - Był bardzo duży, piętrowy, zbudowany z kamienia. Zewnętrzne i wewnętrzne ściany były półtorametrowej grubości! Dom, razem z ogromnym, położonym pośrodku dziedzińcem był otoczony wysokim murem, w którym znajdowały się dwie zamykane na noc bramy. Naprzeciwko domu była stajnia i kancelaria rządcy. Do muru przylegała oficyna, gdzie mieszkała służba oraz mieściła się kuchnia. Zamek miał kiedyś cztery baszty, trzy zachowały się w bardzo dobrym stanie, a na miejsce jednej, kompletnie zniszczonej wybudowano garaż i wozownię. Pod jedną z baszt była piwnica, a na górze mieściła się rodzinna kaplica. Dookoła Zamku rozciągał się duży, ładnie utrzymany park z kilkoma stawami. Wnętrze zamku było bardzo niepraktyczne, gdyż nie było ani jednego korytarza i wszystkie pokoje były przechodnie. Na parterze mieściły się: pokój profesora, 3 pokoje gościnne, mała łazienka, jadalnia, hol, następne dwa pokoje gościnne, "kredens" zajmujący dwa pokoje i przedpokój. Na piętrze był mój pokój, mojej siostry, panny służącej, madmoiselle, pokoje rodziców, salon, ubieralnia mamy, ubieralnia ojca, gabinet ojca, łazienka i duży salon o powierzchni 100 m2. 
Nie było w zamku specjalnie cennych mebli. 

W pokojach na parterze wisiały obrazy dobrych malarzy, ale nie pamiętam, jakich. Na piętrze były obrazy Smuglewicza. W całym domu były tylko dwa piece kaflowe, a w reszcie pokoi trzymające doskonale ciepło piece zrobione z pobielonych jak ściany kamyków. Majątek miał pięć tysięcy hektarów, przeważnie lasów. W pobliżu Magierowa były dwa majątki: Kamionka państwa Czajkowskich (panny Czajkowskie świetnie jeździły konno) i po drugiej stronie Rawy Ruskiej majątek Sapiehów - Siedliska.

B.G. - Nie tylko na nauce mijał panu dzień...

S.h.S. - Oprócz nauki jeździło się konno. Nie było koni wierzchowych, tylko były tak zwane kuce ogrodowe, szalenie małe. Musieliśmy sami schwytać takiego konia, żeby się na nim przejechać bez siodła i bez cugli, tylko z użyciem uzdy. Mój Oleś był trudny do złapania i kopał. Konie nie bawiły mnie tak bardzo, ale moja siostra była zwariowana na ich punkcie. Ostatnie 3 lata przed wojną byłem w szkole w Rabce u Ojców Benedyktynów. Większość szkolnych kolegów pochodziła z rodzin ziemiańskich. Na wakacje i na święta przyjeżdżałem do Zamku.

B.G. - Jak obchodzono święta?

S.h.S. - Bardzo rodzinnie. Szczególnie ostatnia przed wojną Wielkanoc była wspaniała. Przyjechała na nią z Pawłosiowa moja babka Zofia, z domu Tarnowska, z Chorostkowa przyjechał mój stryjeczny brat Wilhelm z rodzicami. 

Zamek w Magierowie

Najlepiej wspominam święta Bożego Narodzenia. Jak byliśmy mali, to przez ostatnie dwa dni nie można było wchodzić do salonu. W dzień Wilii po przełamaniu się z rodzicami opłatkiem najpierw służba dostawała swoje prezenty. Potem w gabinecie ojca był drink dla dorosłych, a wieczorem szło się na dół do jadalni na wieczerzę. Na stole, pod białym obrusem było siano, a w rogach pokoju stały snopki z czterech zbóż: żyta, pszenicy, jęczmienia i owsa. Wszyscy zaczynaliśmy wieczerzę od barszczu, a ojciec jadł straszne paskudztwo, zupę migdałową. Potem był karp, szczupak, deser, 
a następnie szło się na górę, do gabinetu ojca, gdy w międzyczasie w salonie zapalano świeczki i sztuczne ognie na drzewku (tak nazywaliśmy choinkę). Potem rozlegał się dzwonek na znak, że aniołek przyniósł prezenty. Wchodziliśmy do salonu i musieliśmy najpierw zaśpiewać parę kolęd, jeszcze raz łamaliśmy się opłatkiem, aż wreszcie mogliśmy otworzyć prezenty. Pamiętam swój przedostatni przed wojną - to była śliczna dubeltówka! Rodzina zjeżdżała się nie tylko na święta. 
29 czerwca 1939 roku, na siedemdziesiąte urodziny mojej babki odbył się ostatni zjazd w Chorostkowie, na którym byli prawie wszyscy członkowie rodziny, z wyjątkiem przebywającego w wojsku brata Wilka, Andrzeja. W Chorostkowie odbywały się też bale. 

O jednym z nich mój ojciec napisał wiersz i skomponował do niego muzykę. Nazwał go "Walc Chorostkowski".

To w Chorostkowie był bal,
Serce ulata tam w dal,
I budzi tęskne wspomnienia,
Radości i szczęścia tchnienia.
Radości tej, co tam była
I szczęścia, które minęło,
Żałoba serca okryła,
Radość i szczęście zginęło.
Dawnych postaci tłum
W pamięci staje mi żywo
A dawnych melodii szum,
W jedno je łączy ogniwo.

B.G. - Kiedy się skończyło to wspaniałe życie w Zamku?

S.h.S. - 11 września 1939 roku wyjechaliśmy z domu na zawsze. Te pamiątki, które ocalały, pakowała na wóz matka ze służbą. Zamek był pełen uciekinierów, głównie ziemiaństwa i inteligencji. Uciekali przed Niemcami, gdyż jeszcze nie było Rosjan. Ja już nigdy domu nie zobaczyłem, tylko ojciec wrócił do niego zimą 1941 roku, po ataku Niemców na Rosję. Zamek stał jeszcze, ale wszystko było dokładnie wyrabowane.

B.G. - Jakie były pana losy wojenne?

S.h.S. - Po opuszczeniu Zamku dojechaliśmy do wsi Komnatka i spędziliśmy tam upiorną noc, gdyż rozszalała się straszliwa burza. Nazajutrz poszliśmy do komendanta policji, pytając o drogę na wschód i wtedy dowiedzieliśmy się o ataku bolszewików na Polskę. Uciekliśmy z powrotem do Lwowa. W drodze zatrzymaliśmy się w zamku w Podhorcach należącym do księcia Romana Sanguszki i spędziliśmy tam tydzień. Właścicieli już w zamku nie było. Miałem wtedy szesnaście lat, a moje dwie kuzynki Jędrzejowiczówne po trzynaście i dziewiętnaście. Wszystko nas wtedy bawiło, szczególnie ogromna studnia, której koło w dawnych latach było obracane przez tresowanego niedźwiedzia.

We Lwowie zamieszkaliśmy w domu stryja, w pałacu Siemieńskich, a po jego przyjeździe z Chorostkowa przeprowadziliśmy się do Jerzego Fedorowicza, z 14-tego Pułku Ułanów. Krewny Jerzego, ksiądz Tadeusz Fedorowicz miał być moim opiekunem w nowym roku szkolnym, gdyż we wrześniu 1939 roku powinienem był rozpocząć naukę w gimnazjum we Lwowie. Dowiedzieliśmy się, 
że jest rejestracja uciekinierów ze wschodu, którzy chcą przejść na stronę Niemców. Poszliśmy do urzędu na ulicy Nabielaka i tam zobaczyliśmy ogromną kolejkę. Stanęliśmy w niej obydwaj, ojciec i ja. Po jakimś czasie wyszedł z biura mężczyzna z wielką, czerwoną opaską, dużym wąsem, rozejrzał się i zaczął na nas kiwać ręką. Ojciec podszedł do niego, a on głośno zawołał: 

- Sługa pana hrabiego, co pan hrabia tu robi?! 

Tata aż przysiadł i powiedział: 

- Proszę pana, z tym hrabią to lepiej ciszej. Chcę dostać się pod Jarosław, do Pawłosiowa. 

- Proszę za mną. - odparł ten z opaską. 

W kolejce odezwały się głosy, że: "hrabia ma protekcję u bolszewików". Zażenowany ojciec wszedł do środka budynku. Za biurkiem siedziała urzędniczka i to do niej odezwał się wąsacz. 

- Towarzyszko, proszę sprawę pana hrabiego w tej chwili załatwić. 

Ojciec zrobił jeden błąd, bo podał nasz adres. Urzędniczka zapisała wszystko i wróciliśmy do domu. Dwa dni potem chcieli nas aresztować, ale na nich nie czekaliśmy, gdyż całą gromadą (stryj Stanisław Siemieński z żoną i z Wilkiem, ja z siostrą i rodzicami, dwie kuzynki, nasz gajowy i dwóch furmanów) byliśmy już w pociągu jadącym za zachód.

W Przemyślu rozdzieliliśmy się z Siemieńskimi z Chorostkowa i wozami dotarliśmy do Michałówki nad Sanem w celu przeprawienia się przez rzekę. Na pewno bolszewicka straż graniczna była przekupiona, gdyż woda na Sanie była płytka i wiosłami po dnie robiło się taki hałas, że słychać było wszędzie. Szczęśliwie przepłynęliśmy na drugą stronę, porachowaliśmy rzeczy i okazało się, że brakuje futra i jednej walizki. Na to nasz gajowy się wściekł, wrócił na drugą stronę rzeki, odszukał przewoźników i zaczął krzyczeć: 

- Gdzie są te rzeczy?!!! 

Zagroził im nawet bolszewikami. Wystraszeni przewoźnicy zaprowadzili go do chałupy, gdzie na łóżku leżało futro, a potem przynieśli walizkę. Z odzyskanymi rzeczami dzielny gajowy ponownie przepłynął San. Po drugiej stronie rzeki wszyscy czekali, aż gajowy i ja sprawdzą, czy nie ma Niemców. Na szczęście ich nie było i bezpiecznie doszliśmy przez pole do wioski, skąd przysłali furmankę. Pojechaliśmy nią wszyscy do Pawłosiowa, majątku mojej babki, Zofii z Tarnowskich Siemieńskiej.
 

Rozmawiała: Beata Gołembiowska 


Beata Gołembiowska - pisarka, dziennikarka, felietonistka. 

Więcej informacji o książce-albumie "W jednej walizce" na stronie:
https://bgbooks.com.pl/w-jedej-walizce-2/

Książkę można kupić u autorki. Kontakt mailowy: bgolembiowska@gmail.com,
Tel. (514) 581-4598


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: kontakt@panoramanews.org
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ