Na rozstajach życia...
Fragmenty książki Beaty Gołembiowskiej
"W jednej walizce" - polska arystokracja na emigracji w Kanadzie.
|
.... |
Stanisław hrabia Siemieński
-
Urodziłem się w 1922 roku w Krakowie, gdzie mój ojciec służył w 2-gim Pułku
Lotniczym. W 1923 roku przenieśliśmy się do Pawłosiowa pod Jarosławiem,
do majątku mojej babki, Zofii Siemieńskiej z Tarnowskich, a stamtąd tego
samego roku do leżącego 60 km od Lwowa majątku Magierów. Zamieszkaliśmy
w pałacu o nazwie Zamek, który był rzeczywiście XVI-wiecznym, obronnym
zamkiem, należącym podobno do króla Jana Sobieskiego.
Beata Gołembiowska - Niewielu
ludzi spędziło dzieciństwo w zamku...
S.h.S. - Moje dzieciństwo
było bardzo dobre! Razem z młodszą o dwa lata siostrą Marysią bawiliśmy
się z dziećmi rządcy i córką służącej. Czasami płataliśmy dorosłym figle.
Podczas imienin mojej matki, na które zjechało mnóstwo gości, ubraliśmy
kukłę w mamy niebieski szlafrok i posadziliśmy na sedesie w łazience. Przez
kilka godzin goście wchodzili, przepraszali i wychodzili.
W końcu odkryto nasz podstęp, ale
nie byliśmy ukarani, bo kawał był dobry. Wychowywani byliśmy w dyscyplinie.
Raz dostałem lanie od ojca, ale wolałem to niż stojąc na baczność wysłuchiwać
morałów, którymi bardzo się przejmowałem. Matka była łagodniejsza. |
B.G.- Jak wyglądał Pana
dzień powszedni?
S.h.S. - Wstawało się o siódmej
rano na śniadanie. Lekcje zaczynały się o ósmej, trwały do jedenastej,
potem było drugie śniadanie, znowu lekcje, o pierwszej obiad, po obiedzie
spacer, o piątej podwieczorek, potem odrabianie lekcji. Przed ósmą kolacja,
a potem spać. Rodziców (hrabia Jan Siemieński i hrabina Natalia z domu
Tyszkiewicz) widywaliśmy rzadko i zajmowały się nami opiekunki. Jedną zapamiętałem
szczególnie, bo była zwariowana na punkcie spacerów. Wstawała o piątej
rano, szła 10 km do Rawy Ruskiej na mszę, wracała o jedenastej by wygonić
nas na spacer następne 6 km. Schudliśmy bardzo i lekarz orzekł przemęczenie.
Rodzice wydalili opiekunkę, a gdy zatrudnili jej następczynię, zadaliśmy
jej z miejsca pytanie - "czy pani lubi chodzić na spacery?" Odpowiedziała
"tak" i za to ją znienawidziliśmy. Na szczęście nie przesadzała jak ta
poprzednia. Mieliśmy też Francuzkę, która się strasznie u nas nudziła.
Moim ulubionym nauczycielem był pan Niżankowski, który później był sekretarzem
Zdzisława i Artura Tarnowskich w Dzikowie. Uczył nas grać w tenisa, a także
wymyślał przeróżne ćwiczenia. Nazywaliśmy go trzykolorowym kotem, gdyż
miał rude wąsy i czarne włosy z siwym pasem.
B.G. - Jak wyglądał Zamek?
S.h.S. - Był bardzo duży,
piętrowy, zbudowany z kamienia. Zewnętrzne i wewnętrzne ściany były półtorametrowej
grubości! Dom, razem z ogromnym, położonym pośrodku dziedzińcem był otoczony
wysokim murem, w którym znajdowały się dwie zamykane na noc bramy. Naprzeciwko
domu była stajnia i kancelaria rządcy. Do muru przylegała oficyna, gdzie
mieszkała służba oraz mieściła się kuchnia. Zamek miał kiedyś cztery baszty,
trzy zachowały się w bardzo dobrym stanie, a na miejsce jednej, kompletnie
zniszczonej wybudowano garaż i wozownię. Pod jedną z baszt była piwnica,
a na górze mieściła się rodzinna kaplica. Dookoła Zamku rozciągał się duży,
ładnie utrzymany park z kilkoma stawami. Wnętrze zamku było bardzo niepraktyczne,
gdyż nie było ani jednego korytarza i wszystkie pokoje były przechodnie.
Na parterze mieściły się: pokój profesora, 3 pokoje gościnne, mała łazienka,
jadalnia, hol, następne dwa pokoje gościnne, "kredens" zajmujący dwa pokoje
i przedpokój. Na piętrze był mój pokój, mojej siostry, panny służącej,
madmoiselle, pokoje rodziców, salon, ubieralnia mamy, ubieralnia ojca,
gabinet ojca, łazienka i duży salon o powierzchni 100 m2.
Nie było w zamku specjalnie cennych
mebli.
W pokojach na parterze wisiały obrazy
dobrych malarzy, ale nie pamiętam, jakich. Na piętrze były obrazy Smuglewicza.
W całym domu były tylko dwa piece kaflowe, a w reszcie pokoi trzymające
doskonale ciepło piece zrobione z pobielonych jak ściany kamyków. Majątek
miał pięć tysięcy hektarów, przeważnie lasów. W pobliżu Magierowa były
dwa majątki: Kamionka państwa Czajkowskich (panny Czajkowskie świetnie
jeździły konno) i po drugiej stronie Rawy Ruskiej majątek Sapiehów - Siedliska.
B.G. - Nie tylko na nauce
mijał panu dzień...
S.h.S. - Oprócz nauki jeździło
się konno. Nie było koni wierzchowych, tylko były tak zwane kuce ogrodowe,
szalenie małe. Musieliśmy sami schwytać takiego konia, żeby się na nim
przejechać bez siodła i bez cugli, tylko z użyciem uzdy. Mój Oleś był trudny
do złapania i kopał. Konie nie bawiły mnie tak bardzo, ale moja siostra
była zwariowana na ich punkcie. Ostatnie 3 lata przed wojną byłem w szkole
w Rabce u Ojców Benedyktynów. Większość szkolnych kolegów pochodziła z
rodzin ziemiańskich. Na wakacje i na święta przyjeżdżałem do Zamku.
B.G. - Jak obchodzono święta?
S.h.S. - Bardzo rodzinnie.
Szczególnie ostatnia przed wojną Wielkanoc była wspaniała. Przyjechała
na nią z Pawłosiowa moja babka Zofia, z domu Tarnowska, z Chorostkowa przyjechał
mój stryjeczny brat Wilhelm z rodzicami.
Zamek w Magierowie
Najlepiej wspominam święta Bożego
Narodzenia. Jak byliśmy mali, to przez ostatnie dwa dni nie można było
wchodzić do salonu. W dzień Wilii po przełamaniu się z rodzicami opłatkiem
najpierw służba dostawała swoje prezenty. Potem w gabinecie ojca był drink
dla dorosłych, a wieczorem szło się na dół do jadalni na wieczerzę. Na
stole, pod białym obrusem było siano, a w rogach pokoju stały snopki z
czterech zbóż: żyta, pszenicy, jęczmienia i owsa. Wszyscy zaczynaliśmy
wieczerzę od barszczu, a ojciec jadł straszne paskudztwo, zupę migdałową.
Potem był karp, szczupak, deser,
a następnie szło się na górę, do
gabinetu ojca, gdy w międzyczasie w salonie zapalano świeczki i sztuczne
ognie na drzewku (tak nazywaliśmy choinkę). Potem rozlegał się dzwonek
na znak, że aniołek przyniósł prezenty. Wchodziliśmy do salonu i musieliśmy
najpierw zaśpiewać parę kolęd, jeszcze raz łamaliśmy się opłatkiem, aż
wreszcie mogliśmy otworzyć prezenty. Pamiętam swój przedostatni przed wojną
- to była śliczna dubeltówka! Rodzina zjeżdżała się nie tylko na święta.
29 czerwca 1939 roku, na siedemdziesiąte
urodziny mojej babki odbył się ostatni zjazd w Chorostkowie, na którym
byli prawie wszyscy członkowie rodziny, z wyjątkiem przebywającego w wojsku
brata Wilka, Andrzeja. W Chorostkowie odbywały się też bale.
O jednym z nich mój ojciec napisał
wiersz i skomponował do niego muzykę. Nazwał go "Walc Chorostkowski".
To w Chorostkowie był bal,
Serce ulata tam w dal,
I budzi tęskne wspomnienia,
Radości i szczęścia tchnienia.
Radości tej, co tam była
I szczęścia, które minęło,
Żałoba serca okryła,
Radość i szczęście zginęło.
Dawnych postaci tłum
W pamięci staje mi żywo
A dawnych melodii szum,
W jedno je łączy ogniwo.
B.G. - Kiedy się skończyło
to wspaniałe życie w Zamku?
S.h.S. - 11 września 1939
roku wyjechaliśmy z domu na zawsze. Te pamiątki, które ocalały, pakowała
na wóz matka ze służbą. Zamek był pełen uciekinierów, głównie ziemiaństwa
i inteligencji. Uciekali przed Niemcami, gdyż jeszcze nie było Rosjan.
Ja już nigdy domu nie zobaczyłem, tylko ojciec wrócił do niego zimą 1941
roku, po ataku Niemców na Rosję. Zamek stał jeszcze, ale wszystko było
dokładnie wyrabowane.
B.G. - Jakie były pana
losy wojenne?
S.h.S. - Po opuszczeniu Zamku
dojechaliśmy do wsi Komnatka i spędziliśmy tam upiorną noc, gdyż rozszalała
się straszliwa burza. Nazajutrz poszliśmy do komendanta policji, pytając
o drogę na wschód i wtedy dowiedzieliśmy się o ataku bolszewików na Polskę.
Uciekliśmy z powrotem do Lwowa. W drodze zatrzymaliśmy się w zamku w Podhorcach
należącym do księcia Romana Sanguszki i spędziliśmy tam tydzień. Właścicieli
już w zamku nie było. Miałem wtedy szesnaście lat, a moje dwie kuzynki
Jędrzejowiczówne po trzynaście i dziewiętnaście. Wszystko nas wtedy bawiło,
szczególnie ogromna studnia, której koło w dawnych latach było obracane
przez tresowanego niedźwiedzia.
We Lwowie zamieszkaliśmy w domu stryja,
w pałacu Siemieńskich, a po jego przyjeździe z Chorostkowa przeprowadziliśmy
się do Jerzego Fedorowicza, z 14-tego Pułku Ułanów. Krewny Jerzego, ksiądz
Tadeusz Fedorowicz miał być moim opiekunem w nowym roku szkolnym, gdyż
we wrześniu 1939 roku powinienem był rozpocząć naukę w gimnazjum we Lwowie.
Dowiedzieliśmy się,
że jest rejestracja uciekinierów
ze wschodu, którzy chcą przejść na stronę Niemców. Poszliśmy do urzędu
na ulicy Nabielaka i tam zobaczyliśmy ogromną kolejkę. Stanęliśmy w niej
obydwaj, ojciec i ja. Po jakimś czasie wyszedł z biura mężczyzna z wielką,
czerwoną opaską, dużym wąsem, rozejrzał się i zaczął na nas kiwać ręką.
Ojciec podszedł do niego, a on głośno zawołał:
- Sługa pana hrabiego, co pan hrabia
tu robi?!
Tata aż przysiadł i powiedział:
- Proszę pana, z tym hrabią to lepiej
ciszej. Chcę dostać się pod Jarosław, do Pawłosiowa.
- Proszę za mną. - odparł ten z opaską.
W kolejce odezwały się głosy, że:
"hrabia ma protekcję u bolszewików". Zażenowany ojciec wszedł do środka
budynku. Za biurkiem siedziała urzędniczka i to do niej odezwał się wąsacz.
- Towarzyszko, proszę sprawę pana
hrabiego w tej chwili załatwić.
Ojciec zrobił jeden błąd, bo podał
nasz adres. Urzędniczka zapisała wszystko i wróciliśmy do domu. Dwa dni
potem chcieli nas aresztować, ale na nich nie czekaliśmy, gdyż całą gromadą
(stryj Stanisław Siemieński z żoną i z Wilkiem, ja z siostrą i rodzicami,
dwie kuzynki, nasz gajowy i dwóch furmanów) byliśmy już w pociągu jadącym
za zachód.
W Przemyślu rozdzieliliśmy się z
Siemieńskimi z Chorostkowa i wozami dotarliśmy do Michałówki nad Sanem
w celu przeprawienia się przez rzekę. Na pewno bolszewicka straż graniczna
była przekupiona, gdyż woda na Sanie była płytka i wiosłami po dnie robiło
się taki hałas, że słychać było wszędzie. Szczęśliwie przepłynęliśmy na
drugą stronę, porachowaliśmy rzeczy i okazało się, że brakuje futra i jednej
walizki. Na to nasz gajowy się wściekł, wrócił na drugą stronę rzeki, odszukał
przewoźników i zaczął krzyczeć:
- Gdzie są te rzeczy?!!!
Zagroził im nawet bolszewikami. Wystraszeni
przewoźnicy zaprowadzili go do chałupy, gdzie na łóżku leżało futro, a
potem przynieśli walizkę. Z odzyskanymi rzeczami dzielny gajowy ponownie
przepłynął San. Po drugiej stronie rzeki wszyscy czekali, aż gajowy i ja
sprawdzą, czy nie ma Niemców. Na szczęście ich nie było i bezpiecznie doszliśmy
przez pole do wioski, skąd przysłali furmankę. Pojechaliśmy nią wszyscy
do Pawłosiowa, majątku mojej babki, Zofii z Tarnowskich Siemieńskiej.
Rozmawiała: Beata Gołembiowska
Beata Gołembiowska - pisarka,
dziennikarka, felietonistka.
Więcej informacji o książce-albumie
"W jednej walizce" na stronie:
https://bgbooks.com.pl/w-jedej-walizce-2/
Książkę można kupić u autorki.
Kontakt mailowy: bgolembiowska@gmail.com,
Tel. (514) 581-4598 |