.

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: kontakt@panoramanews.org

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Emigracyjne drogi (cz. 15) 

Wiedeń - Lepsza "Tania Praca" niż Tutki...

Wciąż i wciąż szukałem pracy i zbierałem "tutki". W jednej z gazet znalazłem ogłoszenie software'owej firmy Alper&Pesch, że otwierają konkurs na specjalistę informatyka, że pierwsza selekcja odbędzie się poprzez otwarty egzamin pisemny. Udaję się tam. Duża sala, wypełniona młodymi ludźmi w moim wieku. Jest nas chyba z trzydziestu. Dostajemy jakieś pięćdziesiąt pytań, połowa to pytania specjalistyczne z informatyki, reszta z czystej logiki, inteligencji i kreatywności. Oddaję moje kartki jako jeden z pierwszych. Niedługo potem otrzymuję wiadomość, bym się zgłosił na egzamin ustny. Przychodzę, jest nas już tylko kilku, czekamy na swoją kolej. Przyjmuje mnie młody, przystojny mężczyzna, podaje rękę, przedstawia się jako Herr Alper i płynnym gestem ręki zaprasza mnie, bym usiadł. Po nazwisku i swobodnym, pewnym siebie zachowaniu, domyślam się, że jest szefem i (współ)właścicielem tej firmy. Herr Alper pogratulował mi, że jako jeden z niewielu, wyśmienicie odpowiedziałem na zadania egzaminu pisemnego. Zadał mi kilka pytań nie mających nic wspólnego z informatyką, lecz raczej dotyczących pochodzenia, obecnego miejsca zamieszkania, znajomości języków. Odpowiadałem szczegółowo i swobodnie, sam zadawałem inteligentne pytania dotyczące jego firmy, wyzwań rynku, rodzaju klienteli. Obaj uśmiechaliśmy się do siebie przyjaźnie. Wreszcie doszło do momentu, gdy Herr Alper rozpoczął swoją tutkę, którą już tak dobrze znałem z poprzednich doświadczeń: - "Es tut mir leid", jest pan wyśmienitym fachowcem, i bardzo chciałbym mieć pana w moim zespole, ale "es tut mir wirklich sehr leid (jest mi naprawdę bardzo przykro)" - muszę liczyć się z moimi klientami, a ci mogą być mało tolerancyjni na obcy akcent w języku i....- że on nie może podjąć takiego ryzyka. Już po pierwszym "es tut mir leid" wyciszyłem się wewnętrznie, jak zawsze, gdy w trudnych życiowych chwilach potrzebuję jakiegoś niezwykłego rozwiązania albo po prostu akceptacji losu. Pozwoliłem Herr Alper wypowiedzieć się do końca i gdy już się podnosił, by się ze mną pożegnać, powiedziałem spokojnie: 

- Herr Alper, a co pan na to, gdybym pracował u pana za darmo? 

Herr Alper zatrzymał się w połowie swego podnoszenia się z krzesła i był jeszcze pochylony: 

- Wie bitte? - zapytał, jakby nie dosłyszał. 

- Proponuję panu... - powtórzyłem bez drgnienia w glosie - by mnie pan przyjął do siebie do pracy bez zapłaty. Będę u pana pracował za darmo. 

Oczy Herr Alper'a otworzyły się szeroko, popatrzył na mnie uważnie, zamyślił się na moment. 

- Proszę chwilę zaczekać... - powiedział i wyszedł z pokoju.

Po chwili wrócił i oznajmił, że przyjmuje moją propozycję. W ten sposób zostałem oficjalnym bezpłatnym pracownikiem firmy Alper&Pesch, z tytułem specjalisty-informatyka. 
Gdy oznajmiłem tę nowinę Joleczce, zaniepokoiła się nieco (i słusznie), czy w słabości mego charakteru, nie podjąłem tej decyzji bez żadnej próby negocjacji lepszych warunków (czy istniały gorsze?), ale no cóż, westchnęła i poparła moją decyzję. Wiadomość o mojej pracy za darmo w firmie Alper&Pesch natychmiast rozniosła się wśród naszego niewielkiego kręgu polskich znajomych. Niektórzy podśmiewali się ze mnie jawnie lub skrycie, a nawet uknuto na mój temat swojego rodzaju dowcip:

- Hej, wiesz co? Jan wreszcie dostał pracę! Tyle, że tanią...

- Jak to tanią? Tak mu mało płacą?

- Nie, oni mu w ogóle nie płacą. To on płaci, tyle że mało, tyle co na bilet na tramwaj, by tam dojechać...

A więc miałem już pracę, chodziłem do niej codziennie i pracowałem nie mniej, a myślę, że więcej, niż inni. Mój bezpośredni boss, Węgier z pochodzenia, był bardzo wobec mnie nieufny, bo nie mogło mu się pomieścić w głowie, że ktoś chciałby tak harować i nie żądać za to pieniędzy. Szukał w tym jakiegoś triku, prowokował mnie nawet, czasem dość złośliwie, by coś ze mnie wycisnąć, ale nie mógł mi nic zarzucić, bo dostarczałem mu rezultaty pracy wysokiej jakości. Jego prowokujące posunięcia dość często jednak raniły mnie do żywego tak, że byłem o krok od rzucenia tego "taniego" interesu, ale gdy szukałem drogi w mym duchowym wyciszeniu, znajdowałem w sobie wystarczająco dużo wewnętrznej siły, by to ciągnąć. I szedłem dalej. Któregoś dnia, poszedłem jeszcze dalej... z naszego skromnego, bezcennego zasiłku uchodźczego, jaki jeszcze otrzymywaliśmy od rządu austriackiego, zaprosiliśmy z Joleczką mego węgierskiego bossa do Tichy'ego na te luksusowe lody, na które sami sobie nigdy nie pozwalaliśmy. Tam, ów boss, w przypływie szczerości, przyznał mi, że byłem dla niego "nieustającą zagadką" i, że tak naprawdę "nigdy mnie nie rozgryzł", ale od czasu tych lodów dał mi spokój. Dalekosiężne efekty taniej pracy znacznie jednak przewyższyły negatywne strony mojego (naszego) poświęcenia z tego okresu życia. 

Firma Alper&Pesch była niewielka, ale jej mechanizmy działania i rozwoju były mikro-kosmosem każdej innej firmy kapitalistycznej, która rozwija swe produkty, robi marketing, sprzedaje, obsługuje klientelę, prowadzi finanse i administrację. Ponadto, oprogramowanie produkowane w tej firmie dotyczyło procesów zarządzania, finansowości, sterowania produkcją. Ten rodzaj oprogramowania software'owego stawał się wówczas coraz bardziej poszukiwany na rynku, a niedługo później stał się niezbędny do funkcjonowania nowoczesnych przedsiębiorstw. 

Tak więc praca w Alper&Pesch, wprawdzie bez-dochodowa, dawała mi nie tylko praktyczny wgląd w mechanizmy rynkowe i podstawy zarządzania, które okazały się bezcenne w mojej przyszłości, ale również wzmacniała moje utęsknione poczucie własnej wartości osobistej i zawodowej.
 

Wiedeń - Zapowiedź Wielkich Przemian....

Któregoś dnia w hotelu wołają mnie do telefonu, międzynarodowa z Kanady! Hm... podchodzę szybkim krokiem i aż do bólu szarych komórek mózgowych zastanawiam się któż to mógłby dzwonić do mnie z Kanady. Słyszę znajomy głos. To Kuba, mój bliski przyjaciel ze studiów. Jak to Kuba, po krótkim wstępie zdawkowych pytań i odpowiedzi, natychmiast przystępuje do rzeczy. 

- Jak ci idzie w tej Austrii - pyta - dochodzą do mnie słuchy, że nie za bardzo? 

- Ano nie za bardzo - odpowiadam zrezygnowany - nie mogę znaleźć porządnej pracy. Nawet już jakąś znalazłem, ale mi nic nie płacą. 

- Jak to nic nie płacą? - zaniepokoił się - Oszukują cię, obiecują i nie płacą? Ja wiem, tam są takie skurwysyny w Austrii, moi inni kolesie to też mieli. 

- No to nie jest dokładnie tak... - odpowiedziałem z ociąganiem - to ja zgodziłem się pracować za darmo...

No toś się nieźle urządził - zaśmiał się Kuba. - skąd ja to znam? Byłem tam... w tej Austrii to prędzej wywiniesz orła niż pracę dostaniesz; tam to jesteś takim zasranym Auslaenderem i zawsze nim zostaniesz. Masz ten "Auslaender raus" na czole napisane, a już na pewno wygrawerowane na języku. Myślałeś kiedyś o tym, żeby się przenieść do Kanady? 

- Do Kanady??!! - spytałem zaskoczony. - A po co do Kanady? Czy tam jest lepiej? Jeszcze tego brakowało, bym leciał przez ocean, dalej od domu, prawie na biegun, po to by też być auslenderem, tyle, że auslenderem po angielsku... - zaśmiałem się gorzko. 

- Eee tam, Janie - na to Kuba. - Nie wiesz o czym mówisz. Kanada to całkiem inny świat. Tu każdy jest auslaenderem, każdy jest imigrantem. 

- Jak tylko usłyszą ten cholerny akcent... - skarżyłem się dalej, bo słowa Kuby nie dochodziły jeszcze do mej zablokowanej świadomości - to odstawiają cię od drzwi. I co? W Kanadzie miałbym zaczynać od zera?

- Janie!! Posłuchaj tylko chwilę - przerwał Kuba moje skargi - w Kanadzie jest zupełnie inaczej niż w Austrii, a nawet niż w całej Europie. Tu jest inny świat. Tu każdy skądś przyjechał, każdy się z kimś innym pożenił. Tu wszyscy są kolorowi i mówią co najmniej dwoma językami, swoim, po chińsku i to jeszcze w trzydziestu dwóch dialektach, po hiszpańsku, suahili, ukraińsku i licho ich tam wie jakim jeszcze. Do tego mówią którymś, albo oboma z dwóch oficjalnych języków, francuskim albo angielskim, a ty przecież znasz oba i to na pewno lepiej niż wielu innych. 
Milczałem i słuchałem. 

- Wiesz jak tu jest? - ciągnął Kuba. - Jak zagadasz do któregoś Kanadyjczyka po francusku, który ty znasz, to jak usłyszy twój akcent to pomyśli, że jesteś anglofonem i natychmiast urośniesz w jego oczach, bo mało tu anglofonów mówi po francusku, a poza tym anglofoni tu kiedyś rządzili i frankofonom jeszcze zostały po tym kompleksy. Jak tylko usłyszy twój akcent francuski, to zaraz przełączy się na angielski..., a jak ty wtedy zagadasz do niego po angielsku, który ty też znasz, i on usłyszy twój akcent angielski, to pomyśli: "O kurcze, to Europejczyk!" i jeszcze bardziej urośniesz w jego oczach, i dopiero będziesz gość. Tu to zawsze będziesz gość! 
Gdy usłyszałem te piękną przemowę pełną pasji, zacząłem z lekka mięknąć.

- No tak, Kuba - mówiłem z wolna - to wszystko dobrze brzmi, jak się mówi, a ty zawsze miałeś dobre gadane, ale sam rozumiesz, co by to dla nas znaczyło, znowu się przesiedlać, znowu zaczynać od zera... 

- Zaraz, zaraz - przerwał mi Kuba niecierpliwie. - nie musisz się tak od razu przesiedlać. Przyjedź najpierw, zobacz sam na własne oczy, jak tu jest, nie musisz mi wierzyć, przekonaj się sam i wtedy zadecydujesz.... czy warto czy nie warto. 

- No pewnie - tu zirytowałem się już z lekka - łatwo powiedzieć "przyjedź i zobacz na własne oczy". Co ty myślisz, że mnie stać na takie wycieczki, że ja mam tu deskę pieniędzy i mogę sobie ot tak przyjechać do Kanady? 

- No nie... - Kuba na to - doskonale cię rozumiem i już to przemyślałem... Słuchaj, a co jak ja bym ci zapłacił za podróż? Będziesz mieszkał u Baśki, żarcie cię nie będzie nic kosztowało, dostaniesz kieszonkowe na metro czy autobus, żebyś mógł jeździć po mieście tam i z powrotem, nie zginiesz. Zobaczysz jak tu jest, wrócisz, pogadasz z Joleczką i podejmiecie decyzję. 
Argumenty Kuby były nie do odparcia. W końcu zgodziłem się, że przyjmę od niego pieniądze na tę podróż na zasadzie długu honorowego, który mu oddam jak tylko będę mógł (i, który mu rzeczywiście oddałem w niespełna półtora roku później, przy golonce w restauracji Mother Tucker's w centrum Montrealu). I na tym stanęło. 

Niedługo później otrzymałem od Kuby czek na 500 dolarów kanadyjskich, które miały z górą pokryć koszty biletów do Kanady i z powrotem. 

Nigdy w życiu nie miałem jeszcze czeku w ręku, a co dopiero na taką olbrzymią sumę i to w kanadyjskiej walucie. Co się z takim czekiem robi? Zastanawialiśmy się z Joleczką, jak taki czek wymienić na prawdziwe (tutejsze) pieniądze. Poszliśmy z nim do najbliższego banku Spaarkasse na Kepplerplatz i z niepewną miną podsunęliśmy czek przed oczy kasjera. Nie dziwiło nas, że miał z tym jakieś kłopoty, tu w Austrii zawsze ze wszystkim były kłopoty. Poszliśmy do innego banku i jeszcze innego i za każdym razem wychodziliśmy trochę mądrzejsi i trochę pewniejsi siebie. Wreszcie w którymś z banków, po obejrzeniu wszystkich moich dowodów tożsamości, a miałem ich niewiele, zgodzili się przyjąć nasz czek pod warunkiem, że nie od razu dostaniemy pieniądze, ale dopiero jak wszystko sprawdzą z drugiej, kanadyjskiej strony, że czek jest w porządku. Musieliśmy czekać kilka tygodni na te pieniądze, ale dla nas wtedy wszystko to było naturalne i oczywiste: że my nie byliśmy godni zaufania, że Kanada nie była godna zaufania, że dolary nie były godne zaufania. Sprawa prosta, byliśmy auslenderami.

Dostałem pieniądze, nabyłem bilety i już w styczniu 1983 Joleczka odprowadzała mnie na lotnisko Flughafen Wien-Schwechat, skąd wsiadałem na mój pierwszy w życiu samolot jumbo jet... do Kanady.

Jan być wielki Sahib...?
 

Jan Duniewicz


Jan Duniewicz - magister inżynier elektronik (Politechnika Warszawska). Pracował na kierowniczych stanowiskach w firmach informatycznych. Był zatrudniony w rządzie kanadyjskim: Industry Canada, Treasury Board. Doradca międzynarodowy w biznesie, leadership i transformacji osobistej. Pasjonat pisarstwa interaktywnego.(Montreal)


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: kontakt@panoramanews.org
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ