.
NUMER 11 / KWIECIEŃ 2020

MAGAZYN PANORAMA
352 Bergevin, Suite 6 
Lasalle, Qc
H8R 3M3 

E-mail: [email protected]

Tel. (514) 367-1224 
Tel. (514) 963-1080



 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

Migawki z bezdroży...

Złamana stopa zmusza mnie do siedzenia w domu w czasie, kiedy mieliśmy być w Indochinach. Zamiast więc doznawać nowych wrażeń powracam myślami do licznych wędrówek, do których potrzebne były bardzo sprawne nogi...

Nasza najbardziej chyba niezwykła wyprawa to trek w Parku Ayuaktut (co w języku Inuktitut oznacza "Land that Never Melts - Kraina, która nigdy nie topnieje" na Ziemi Baffina. Po trzech lotach coraz to mniejszymi samolotami, docieramy do położonej na wiecznej zmarzlinie eskimoskiej wioski Pangnirtung. Na "gołym” terenie stoją nieliczne domy na słupach i kościół w kształcie igloo. Pomiędzy nimi wisi mnóstwo suszących się na świeżym powietrzu ryb i skór fok. Ze zdziwieniem odkrywamy studio graficzne, gdzie mieszkańcy wioski tworzą naprawdę doskonałe dzieła sztuki. Następnego dnia łódź motorowa przepychająca się przez lód wzdłuż fiordu dowozi nas do wejścia do parku. Umawiamy się, że motorówka powróci po nas za 10 dni i zostajemy sami - dwie maleńkie (mimo ogromnych plecaków) kropki na tle majestatycznych gór. 

Góry towarzyszą nam przez cały czas, kiedy poruszamy się wzdłuż doliny walcząc na przemian z wiatrem albo z komarami, godzinami szukając w miarę płytkiego przejścia przez zagradzające nam drogę rwące strumienie spływające z lodowców. Nie spotykamy żadnych zwierząt, nie widzimy żadnej roślinności. Tylko dwa razy spotykamy innych ludzi - niemiecką parę z lokalnym przewodnikiem i grupę australijskich alpinistów, którzy chcą wspiąć się na (podobno najwyższą, znaną pionową skałę) Mount Thor. Kompletną ciszę zakłóca tylko świst wiatru, szum spływającej po kamieniach wody i od czasu do czasu odgłos spadających ze skał kamieni. Staramy się unikać miejsc, gdzie mogłyby nas dopaść. Na noc (oczywiście białą, bo jest to środek lata) rozbijamy namiot. Przedzieranie się przez ten surowy krajobraz, świadomość, że jest on "prawdziwy”, niezmieniony przez człowieka i istniejący w tej formie od tysiącleci daje ogromną satysfakcję. Kiedy drugiego dnia przekraczamy koło podbiegunowe czujemy się jak wybrańcy losu dopuszczeni do tajemniczej krainy.

Jakże inny jest krajobraz, który otacza nas w czasie wędrówki na szlaku Kalalau wiodącym wzdłuż wybrzeża Napali na hawajskiej wyspie Kauai. Wąska ścieżka wije się wysoko na stoku, często tuż na krawędzi bardzo stromej skały. Po jednej stronie przepaściste zbocze spada do szafirowego morza, po drugiej wznosi się bujna zieleń egzotycznych roślin. Od czasu do czasu widać w dole zatoczki z białym piaskiem plaż, a w górze strumienie i wodospady. Jest supergorąco, a więc nic dziwnego, że napotkana kobieta, niesłychanie energicznie poruszająca się wzdłuż szlaku, ubrana jest tylko w buty. Przelotna ulewa wcale nie ochładza powietrza, dodaje tylko wilgoci. Ale ten upał wart jest wspaniałego widoku, który zostanie na zawsze w naszej skarbnicy pięknych i egzotycznych miejsc.

Wspomnienie wąskiej skalistej ścieżki Kaluali przywodzi na pamięć inną, równie wąską dróżkę na krawędzi przepaści, na dodatek z nawisającą nad nią skałą tak, że trzeba było się czołgać. Było to podczas wędrówki w Parku Bugaksan w Południowej Korei, kiedy dołączyliśmy do "tubylców” - dwóch mężczyzn nie mówiących po angielsku, ubranych w, jakby prosto ze sklepu, spodnie. Panowie często rozmawiali przez telefony komórkowe i dlatego zakwalifikowaliśmy ich jako "mięczaków” i  wybierających łatwą drogą. Nie widać było żadnych znaków, a gęsta mgła nie pozwalała ocenić jak ten szlak naprawdę wygląda. Dopiero kiedy mgła się uniosła odkryliśmy, że prowadzi on pomiędzy wielkimi stromymi wąwozami i szybko zrozumieliśmy, że sami nie potrafimy odnaleźć drogi powrotnej. Podążaliśmy więc dalej za nieznajomymi. W którymś momencie drogę zagrodziła nam ogromna skała i nasi przypadkowi towarzysze wędrówki sprawnie wspięli się na nią, a potem wciągnęli nas na linach. Panowie pokrzepili się sodzu - czyli lokalną wódką. Byłam wykończona i z trudem dotrzymywałam im kroku. A potem właśnie nastąpiło to czołganie się nad przepaścią... Dopiero później, kiedy spotkaliśmy mówiącego po angielsku mężczyznę dowiedzieliśmy się, że przeszliśmy przez niebezpieczny teren, gdzie wstęp jest zabroniony. Wymordowani wylądowaliśmy w końcu na szczycie, gdzie nagle zobaczyliśmy mnóstwo turystów. Była nawet kawa (przyniesiona przez sprzedawcę w wielkim pojemniku na plecach). Okazało się, że na tę górę można wejść z drugiej strony o wiele wygodniejszym szlakiem.

Wąskie, strome ścieżki są chyba najczęściej pojawiającym się elementem wspomnień z naszych wędrówek. Niewątpliwie jedną z najtrudniejszych i uciążliwych jest droga prowadząca prastarym szlakiem Inków w Peru. Pokonywanie wysoko (do 4.000 m. n.p.m.) położonych przełęczy jest nie lada wyzwaniem, mimo, że namioty i prowianty niesione są przez szerpów. Bronimy się przed chorobą wysokościowa popijając herbatę z liści coca i podziwiamy kryjące się w chmurach szczyty gór, zamglone doliny i napotykane w kilku miejscach, znikające pod roślinnością ruiny. Nic jednak nie da się porównać z uniesieniem, w które nas wprowadza widok na tajemnicze Machu Pichu, kiedy po czterodniowej wędrówce docieramy tuż przed zachodem słońca do Sun Gate - Bramy Słońca. O tej porze nie ma już żadnych turystów więc tajemnicze, zupełnie puste starożytne miasto jak zjawa rozciąga się w dolinie w całym swym majestacie. Jeszcze tylko krótkie zejście w dół i mamy całe Machu Pichu dla siebie!

Inna stroma ścieżka to szlak wzdłuż cieśniny Huan de Fuca na wyspie Vancouver. Pnie się w górę, przedziera się przez las, po to, żeby za chwilę zejść karkołomnie w dół. Ta sekwencja powtarza się niezliczoną ilość razy. W najbardziej stromych miejscach ścieżkę zastępują "schody” wyrąbane w powalonych pniach drzew. Musimy pilnie śledzić mapę przypływów i odpływów, żeby nie dotrzeć do dolnej części szlaku, kiedy jest on pod wodą. Tylko raz nieco spóźniliśmy się i przemykając w ostatniej chwili tuż przy skale zostaję zalana wielką falą. Co gorsze.... plecak także. 

Musimy uważać na przypływy również podczas wędrówki wzdłuż Lost Coast, czyli Zagubionego Wybrzeża w północnej Kalifornii. Tym razem szlak prowadzi po płaskim terenie, po piachu, wśród traw i niewysokich krzewów. Łatwa droga, słoneczna pogoda i szum oceanu tworzą prawdziwie wakacyjną, sielską atmosferę. Musimy tylko uważać, żeby nie nadepnąć na wygrzewające się w słońcu grzechotniki, co zupełnie nie umniejsza wspaniałego, prawie sielankowego uczucia oderwania od świata.

Jeszcze większe różnice pomiędzy przypływem i odpływem oceanu, tym razem Atlantyckiego, obserwujemy wędrując w Parku Cap Chignecto w Nowej Szkocji. Skały dramatycznie spadają stromo do morza. Schodzimy na plażę pełną ogromnych skalistych kolumn, które w czasie przypływu znajdują się całkowicie pod wodą. Wędrujemy też przez gęsty las nie spotykając dosłownie nikogo i rozkoszujemy się uczuciem obcowania z przyrodą.

Ocean i plaża pojawiają się we wspomnieniu wędrówki na Cape Scott na północnym czubku Wyspy Vancouver. Parkujemy samochód na końcu wyboistej drogi wijącej się wśród lasu - dalej już tylko ściana wielkich drzew, a pomiędzy nimi dwie, ledwie widoczne ścieżki. U wejścia do jednej z nich, ze zdziwieniem spostrzegamy znak zapraszający do ogrodu. Trudno uwierzyć, że z dala od jakiejkolwiek miejscowości, wśród wielkiej puszczy może istnieć ogród. Oczywiście musimy to sprawdzić i po krótkim spacerze wkraczamy w zupełnie inny świat: słoneczna wielka polana pełna kwiatów, piękne w kształtach, nieznane nam drzewa, a wśród nich mały biały domek. Spotykamy pracującą w tym czarodziejskim ogrodzie panią, która wyjaśnia, że w początkach dwudziestego wieku norweski osadnik Bernt Ronning wykarczował tu kawałek lasu, zbudował dom i założył ogród, do którego sprowadzał nasiona i sadzonki roślin z całego świata. Ogród w ciągu lat stawał się coraz większy i został popularnym miejscem postoju wzdłuż istniejącej tam kiedyś drogi. W domu okoliczni osadnicy zbierali się na tańce. Z czasem większość z nich opuściła ten teren. Ronning został do wczesnych lat 60-tych. Niestety po jego śmierci posiadłość została porzucona i las szybko zaczął wypierać ogród. Obecni właściciele od ponad 30 lat pracują nad jego odrestaurowaniem, wciąż odkrywając nowe gatunki roślin. Wdzięczni im jesteśmy za tę wspaniałą niespodziankę, rozkoszujemy się otaczającym nas pięknem, po czym wyruszamy zgodnie z planem w stronę oceanu.

Szlakiem wiodącym przez podmokły las po całodziennej wędrówce docieramy do zupełnie pustej piaszczystej plaży, na której rozbijamy namiot. Szum fal kołysze nas do snu. Następnego ranka odkrywamy ślady niedźwiedzi, które wyraźnie miały nam za złe, że zagrodziliśmy im drogę. Dzień później pijąc poranną kawę mamy przyjemność zobaczyć ich osobiście: dwa wielkie czarne cielska wolno podążające w naszą stronę. Lekko spanikowani zaczynamy wymachiwać rękami i niedźwiedzie obrażone naszym brakiem przyjacielskiego powitania wchodzą do lasu i wynurzają się z niego już minąwszy nasz namiot. Idziemy jeszcze na małą wycieczkę do latarni morskiej i dzień później zbieramy się z powrotem.

Najdłuższa, bo prawie dwutygodniowa, ale jakże inna, o wiele bardziej cywilizowana była wędrówka dookoła Mont Blanc. Wędrując w Alpach przez Francję, Szwajcarię i Włochy obchodzimy najwyższą górę w Europie. Wspinamy się na wysokie przełęcze, podziwiając rozległe widoki, wędrujemy po wąskich ścieżkach wzdłuż stromych skał albo po szerokich zwaliskach kamieni, zatrzymując się na noc w schroniskach. Schodząc czasem do malowniczych wiosek mijamy zielone łąki, gdzie pasą się owce i krowy - zupełnie jak na pocztówkach. I znowu satysfakcjonujące zmęczenie, duma z przebrnięcia przez trudną przełęcz i niebywała przyjemność, kiedy po wielu posiłkach złożonych głównie z chleba i zupy w schroniskach można zjeść sałatę w małej francuskiej wiosce.

I jeszcze tyle krótkich wędrówek w prawie wszystkich parkach Ameryki Północnej - wiosną, kiedy w górach brniemy w śniegu, a w dolinach idziemy wśród morza kwitnących kwiatów, latem, aby chłodzić się w jeziorach i wodospadach, jesienią - podziwiając kolory, często walcząc z wiatrem i grzejąc się w gorących źródłach, zimą poruszając się na rakietach śnieżnych albo nartach-biegówkach po nieskazitelnym śniegu - zawsze pełni zachwytu dla otaczającej nas przyrody. Czy jeszcze kiedyś zaznamy czegoś podobnego? Chyba tego typu wyprawy są już poza mną i należy zacząć odbywać bardziej cywilizowane podróże...


 

Barbara Tołłoczko 


Barbara Tołłoczko - doktor nauk biologicznych i absolwentka Wydziału Sztuk Pięknych Uniwersytetu Concordia w Montrealu. Kocha piękno w każdej postaci. Pomiędzy podróżami mieszka i pracuje twórczo w Victorii - BC. 


PANORAMA - MAGAZYN RADIA POLONIA CFMB 1280 AM, MONTREAL, KANADA
Tel: (514) 367-1224, (514) 963-1080, E-mail: [email protected]
Designed and maintained by Andrzej Leszczewicz
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
ZALOGUJ SIĘ